środa, 13 stycznia 2016

Rozdział Czwarty-Szkarłatna krew

  Z samego rana, wspólnie z wschodem słońca, pożegnaliśmy się z Milano. Kobieta wyściskała mnie i poprosiła o dotrzymanie obietnicy.
-Wróć tu kiedyś.-poczochrała mi włosy ostatni raz.-Będę na straży.
-Bardzo dziękuję.-stanęłam na palcach i ucałowałam miękki policzek.-Jeszcze się spotkamy, Milano!-krzyknęłam biegnąc, ponieważ Arin już zagłębiał się ponownie w las. Przy linii drzew posłałam jej szybko buziaka przez ramie i smutna, a jednocześnie pełna nadziei dołączyłam do chłopaka.
-W końcu.-westchnął przeciągając się i ziewając.
-Milano była wspaniałą gospodynią.-spojrzałam na niego figlarnie.
-Chyba dla ciebie.-pstryknął mnie w czoło i wysunął się w przód. Rozmasowałam piekące miejsce i posłusznie podążałam za nim. Poprawiłam paski plecaka i cicho, niczym kot stąpałam po mchu.
  Ta strona lasu, po drugiej stronie działki Zaczarowanego Ogrodu, była inna niż ta którą tam dotarliśmy. Tamta była zielona, pełna kwiatów i małych zwierząt. Ta jednak wyróżniała się tym że zamiast trawy rósł tu krwisty mech a iglaste drzewa wręcz odrzucały zgniłym, ciemnym kolorem. Na krzakach rosło po kilka listków czy pączków, oraz resztki owoców, jak gałązka jagód, które zjedliśmy na obiad, chcąc zaoszczędzić na zapasach. Popiliśmy to "wodą z kałuży" jak to nazwałam i ruszyliśmy dalej po krótkim postoju.
-Pani Milano mówiła coś o tygodniu drogi, prawda?-zapytał się Arin odgarniając przede mną gałęzie. Wdzięcznie wymijałam je nawet bez jego pomocy.
-Tak.-przyznałam kiwając głową.-To...całkiem krótko.
-Krótko?-prychnął.
-Przecież kiedy podróżowaliśmy z Mary Rose...-tu zauważyłam, że Arin się lekko zasępił. Na prawdę nie wiem dlaczego.-...czasami szliśmy kilka miesięcy.
-Tak, wiem przecież.-odparł po chwili.-Po prostu chcę, żebyśmy znowu byli bezpieczni.-westchnął.
-Względnie bezpieczni.-zanuciłam cicho, ale na tyle by usłyszał. Prychnął tylko i zamilkł.
   Około południa piątego dnia naszej podróży z Zaczarowanego Ogrodu, zaskoczył nas deszcz. I to nie jakaś tam mżawka. Lało bite cztery godziny, a deszcz był tak lodowaty, że w którymkolwiek miejscu zetknął się ze skórą, czułam jak wbijają mi się w skórę tysiące lodowych igiełek. A wystarczyło kilka minut, żebym wszystkie ubrania miała przemoczone. Arin zarządził, że nie możemy wyciągnąć koców, ponieważ będą nam potem potrzebne suche, kiedy będziemy chcieli zasnąć, w końcu noce nie są ciepłe. Więc mokliśmy.
  I nie wyobrażajcie sobie, że w lesie mniej pada. Wcale nie. Krople łączyły się na gałęziach drzew, by grupą spaść perfidnie na środek czoła lub nos.
  Po jakimś czasie moje ciało zaczęło drżeć. Nie wiedziałam już czy mi gorąco czy zimno. Czułam tylko te dreszcze potrząsające moim ciałem. A chwile potem w moim gardle coś utknęło. Jakby jakaś maź. Czułam jakby w środku dróg oddechowych pojawiły się obślizgłe robaki. Zaczęłam brać szybkie oddechy, żeby przekonać się że droga do moich płuc jest drożna, ale zamiast tego po jakimś czasie nie mogłam normalnie złapać oddechu. I zaczął się kaszel. Ten kaszel który tyle razy w przeszłości męczył mnie, nie pozwalał oddychać. Arin odwrócił się szybko w moja stronę. Z przerażeniem wymalowanym na twarzy przeskoczył jakiś krzak i po chwili był przy mnie. Upadłam na kolana i tylko on mnie trzymał bym nie skończyła twarzą w błocie.
-Lisa!-słyszałam jak wymawia moje imię. Jakbym była po drugiej stronie szklanej bariery. -Elizabeth.-wymamrotał głaszcząc mnie po twarzy przy okazji sprawdzając temperaturę. Przeklął głośno rozglądając się wokół. Przez cały czas moim ciałem wstrząsały dreszcze i kaszel, który ranił moje gardło. Po chwili wyplułam krew, która nawet w szarej, błotnej kałuży odznaczała się królewskim szkarłatem. "Ładna." pomyślałam w przerwie między wzięciem oddechu a wykasływaniem lepkiej mazi z gardła. Po chwili zostałam delikatnie podniesiona. Jedną rękę czułam pod kolanami, a drugą na plecach. Moja głowa już nie chciała trzymać się prosto więc nagle opadła jak zwiędły kwiat. Nie było to miłe uczucie. Wiecie, szyja ci się wygina a tobą dalej wstrząsa kaszel, który próbuje zrobić ci dziurę w tchawicy. Zacisnęłam powieki po czym straciłam przytomność.
  Obudziła mnie zimna dłoń na czole. Przyłożyłam do niej własną i westchnęłam. Dłoń zsunęła się na policzek, potem na szyję, a potem zniknęła. Jęknęłam. W połowie przez zabranie mi miłej, ziemnej ręki, w połowie przez ból który dosłownie rozdzierał mi gardło i płuca. Ktoś delikatnie podniósł mnie do pozycji siedzącej.
-Lisa.-odezwał się cicho, miły męski głos.
-Arin.-odparłam nadal nie otwierając oczu, ale za to zaplatając ramiona wokół jego szyi.-To nic.-mruknęłam cicho. Ej! Własnie miałaś dziwny atak nieznanej nam choroby, a teraz próbujesz nam wmówić, że to nic? Tak, dokładnie. Wiedziałam, że Arin zawsze przejmuje się tym o wiele bardziej ode mnie. Choroba jak choroba- istnieje. Napady jak napady- przechodzą. Tak o tym myślałam. "Jak mi przejdzie to będzie mi lepiej." powtarzałam raz za razem, kiedy tak było. Ten dziwny kaszel zaczął się mniej więcej kilka tygodni po spotkaniu z Arinem i Mary Rose. Na początku myśleliśmy, że to zwykłe przeziębienie, grypa. Potem to się powtarzało i wysunęło się podejrzenie astmy. Ale to też nie była dobra diagnoza. W końcu zostaliśmy w martwym punkcie. Zdarza się.
  Teraz po prostu od czasu do czasu tak miałam. 
-Jasne.-odetchnał równiez lekko mnie obejmując. Ale tylko na chwile. Zaraz popchnął mnie na prowizoryczne posłanie z kocy i zapasowych ubrań. Zauważyłam, że siedzimy w jakiejś dziurze, jaskini. Jak zwał tak zwał.-Udało mi się ją wczoraj znaleźć. -odezwał się powoli i nakrył mnie kocem.
-Wody.-wychrypiałam.
-Na razie nie.-odezwał się surowo.-Wiesz co się wtedy dzieje. Na razie te rany w gardle musza ci się zagoić. Nie potrwa to bardzo długo, wytrzymaj jeszcze chwile. Posłuchaj...-zaczął podchodząc do wyjścia.-...spróbuję poszukać tych ziół, które pokazywała nam Mary. Te które ci zawsze pomagały, ok? Nie idź za mną. Leż.-ostrzegł mnie wzrokiem "Rusz się, a ci nogi z..."
-Tak, tak.-machnęłam na niego dłonią i przekręciłam się na drugi bok. Prychnął cicho i wyszedł, a ja zapadłam w niespokojny sen.
  Tym razem powtórka której dawno nie widziałam. Biegnę w lesie, ale ta sama sekwencja ciągle się powtarza. Tylko tym razem była bardziej rozbudowana. Biegnę, nadeptuję ptasie pióro, znowu biegnę, mijam to samo drzewo i pióro. I tak w kółko. Tak się zmęczyłam tym snem, że się obudziłam. Wyciągając ramiona do góry, zapomniałam o moim gardle i skrzeknęłam z bólu opadając na posłanie. Jęknęłam pocierając skóre.
-Ariiin.-mruknęłam unosząc tułów i głowę. Ale Arina nie było. Zmrużyłam oczy i zerknęłam ku wyjściu. Ciemno. Było ciemno. Zachłysnęłam się powietrzem. Jest ciemno, a go dalej nie ma. Było jasno jak wyszedł. Co najwyżej trzy godziny temu. Zawsze wracał  kiedy zaczynało się ściemniać. "Może po prostu długo nie mógł znaleźć ziółek. On taki jest, prawda?" biłam się z myślami. "Uparty. Pewnie nie chciał wracać dopóki ich nie znajdzie, tak?" zagryzłam wargę. Rzeczywiście, byłam lekko...
*Ekhem. Lekko...*
Tak, tylko trochę przestraszona. Wydawać się wręcz mogło, że bez Arina z niczym sobie nie poradzę, że bez niego zginę. Z pewnością tak wtedy było. Ciemność jest wrogiem, a Arin jest jasnym płomieniem. Głupia dziewucha.
  W pośpiechu założyłam spodnie, które Arin zdążył mi ściągnąć, by było mi wygodniej i nawet nie zapinając kołnierzyka koszuli, wzięłam broń w postaci krótkiego noża przy skórzanym pasku na udzie i naładowanego pistoletu krótkiego zasięgu. Szybko spięłam włosy by mi się przeszkadzały i zostawiając wszystko za sobą bezszelestnie wyszłam z kryjówki. Już niedaleko, w krzakach odkryłam rozsypane czerwone liście z ostrą krawędzią, te które powinien przynieść mi Arin. Nazywałam je Malinkami ponieważ kiedy dotknęło się nimi skórę robiły czerwone, owalne ślady. Zawsze wtedy Arin się na mnie darł że...niech sobie przypomnę..."Jak tak to robisz, trucizna spokojnie dojdzie ci do krwi i zatka ci wszystkie żyły..." Coś takiego. Zrobiłam sobie "malinkę" na przedramieniu i schowałam pozostałe liście do tylnej kieszeni.
-Dobra.-mruknęłam w ciemność.-Gdzie jesteś, idioto?-po czym skoczyłam w niskie krzaki.
  Nie minęło dużo czasu, kiedy odnalazłam następna poszlakę. Oderwany kawałek czarnej skóry. Jeśli dobrze pamiętam, Arin miał mały, skórzany woreczek. Na mchu były odciśnięte ślady walki. Odkaszlnęłam cicho, starając się bardzo nie hałasować i szybko wyczytałam przebieg walki. Arin dochodził już do jaskini, kiedy zorientował się że brakuje mu dużej ilości liści, które miał w woreczku przyczepionym z tyłu do paska. Zawrócił, zobaczył skórzane strzępy i rozsypane liście, schylił się, pozbierał większość fragmentów sakiewki i kiedy miał sięgnąć po ostatni w niewyraźnym odbiciu metalowego guzika na rękawie, zobaczył coś niepokojącego. Najwyraźniej, po śladach widać, był to mężczyzna w ciężkich butach. Arin przeturlał się w bok wyjmując dłuższy nóż myśliwski, który również znalazłam, i zaatakował. Niestety w tym momencie pojawiła się osoba trzecia i wyszarpnęła mu broń po czym uderzyła w szczękę. Chłopak zatoczył się do tyłu i upadł. Hmm...ta osoba musiała mieć całkiem dużo siły, stwierdziłam z podziwem. Arin umiał twardo stąpać po ziemi.
  Ale jak to mówią: "Im więcej mięśni, tym mniej mózgu.". Westchnęłam z dezaprobatą, patrząc na całkiem wyraźne ślady prowadzące na wschód. Lekko pobiegłam w tamtą stronę. Musze się pochwalić, że w międzyczasie kaszel złapał mnie tylko dwa razy. Może musiałam się na chwilę podtrzymać drzewa, ale ogólnie świetnie mi szło.
  Po dłuższym czasie kiedy biegłam w linii prostej, zobaczyłam płomień ogniska. Wyjrzałam zza drzewa i zobaczyłam szare namioty ułożone kształtem w okrąg, na środku którego płonęło ognisko. Przy ognisku był wbity gruby pal, a do pala...Wow, Arin! Świetnie ci w linach! Przejechałam dłonią po twarzy wyrażając te myśli typu "O mój Boże, Arin. Jak?".
  "Czas coś wymyślić." westchnęłam zjeżdżając po pniu na ziemie. "Dobra, najpierw..."
  Sama już nie wiem czy ten postój działał na naszą korzyść czy niekorzyść. My przeżyliśmy, ale przyniosło to bardzo bolesne skutki w przyszłości.

-Powracam. Nareszcie! Postaram się jeszcze bardziej, ale wiecie jak mi to idzie ;u;


Rozdział Trzeci-Jedna z wielu obietnic

    Kobieta miała na imię Milano. I była na prawdę świetna. Zasiedzieliśmy się u niej na tyle, że nawet nie zorientowaliśmy się że minęły trzy dni. Towarzyska, rozmowna, pełna ciepła. Lubiła czochrać mnie po włosach i chwytać w ramiona ściskając. Arina też lubiła ściskać, ale chyba w innym celu. W celu który był dla niego tragiczny w skutkach. Chyba się nie polubili. stwierdziłam, kiedy zobaczyłam jak znowu chcą się podusić. Oczywiście Milano wygrywała. Dobra, Arin był umięśniony i silny, ale brakowały mu finezji i elegancji w podejściu do kobiet. Zasada numer jeden: Nie gryź kobiety w ramię, kiedy ta próbuje wycisnąć ci oczy z orbit. Myślałam, że już się tego ode mnie nauczył, ale widać że znowu potrzebuje tresury.
  Mimo tego że Milano była dla nas taka dobroduszna i zaprosiła na nocleg i jedzenie, Arin jej nie ufał. Mimo tego że przygotowała nam dwa oddzielne posłania, uparł się że w jednym będzie nam cieplej i wciągnął mnie pod kołdrę. W końcu nie było dla mnie to coś nowego więc skuliłam się i zasnęłam. Oczywiście ze strony ściany, bo jakżeby inaczej. Przecież on tu jest mężczyzna którego zadaniem jest mnie obronić, przed nożem z plecach.
  A kiedy Milano podała nam pierwszy raz (i każdy kolejny) posiłek, sprawdzał czy na pewno nie ma w nim nic trującego, wcierając sobie trochę jedzenia w ramie. Raz oznajmił że dziwna czerwona potrawa może być zatruta, ponieważ zapiekło go ramie. Więc wzięłam łyżkę, i ku jego rozpaczy wpakowałam sobie do buzi. To "curry", jak nazwała tę potrawę Milano, było pyszne. Więc dalej Arin nie pyskował.
-Milanooo!-zawołałam wesoło biegnąc w jej stronę z jakimś plastikowym pudełkiem wypełnionym praniem. Podkreślam, czystość jeszcze miała jakieś znaczenie. 
-Co znowu, Crosslow?-zapytała szczerząc dziurawe zęby i czochrając mi włosy. Lekko zamruczałam i przymrużyłam oczy. Od początku znajomości mówiła do naszej dwójki: (do mnie, uśmiechając się) Ty jesteś jak kot. (A do Arina marszcząc brwi) A ty jak pies.
  Zdecydowanie była kociarą.
-Umyłam już nasze ciuchy.-Milano zaproponowała żebyśmy umyli tutaj ubrania i ruszyli jak już wyschną. Na razie nosiliśmy zastępcze, które kobieta znalazła...gdzieś.
-Hmmm. W takim razie pod wieczór będą już suche.-ogłosiła smutno.
-W takim razie nasza ostatnia nocka.-poklepałam ją po ramieniu.-Dziękuję za wszystko, na prawdę.
-Nie ma za co, złotko. Ludzie w takich czasach powinni sobie pomagać, a nie żreć jak dzikie psy.-warknęła spoglądając na Arina.-W takim razie co chcesz na kolację?
-Wszystko co przygotujesz będzie pyszne.-wyznałam, już oblizując wargi. Ponownie zasłużyłam na głaskanie.
-W takim razie dobrze. Coś wymyślę. A teraz leć i pilnuj tego kundla.
-Rozkaz.-stuknęłam nieistniejącymi obcasami salutując i odeszłam do przyjaciela.
  Arin spał w pół siadzie opierając się o ścianę chatki. Głowa zwisała mu na pierś, a czarne włosy zasłaniały zamknięte oczy. Chciałam zobaczyć to zamknięte nocne niebo w jego źrenicach, ale z drugiej strony nie chciałam go budzić.
-No, Arin.-westchnęłam przesuwając dłonią po jego szyi na policzek.-Mam nadzieję, że to nie koszmar.-szepnęłam i złapałam go lekko za dłoń, po czym usiadłam obok. Słońce grzało tak przyjemnie, kwiaty wydzielały taki słodki zapach, a pszczoły w swoim ulu cicho brzęczały. Brakowało mi takiego spokoju. Wypuściłam powoli powietrze z płuc i przymknęłam oczy.
  Zasnęłam na trzy godziny. W międzyczasie Arin zdążył zanieść mnie na nasze posłanie i owinąć w koc. Uniosłam tułów i przetarłam oczy pięściami tak jak to robią dzieci w bajkach i na filmach. Na zewnątrz było jeszcze jasno, zostały około cztery godziny do zachodu słońca. Przeczesałam lekko splątane włosy i oblizałam wargi. Napiłabym się czegoś. stwierdziłam w myślach powoli wstając. Wydawało mi się że nogi mam jak nowo narodzony źrebak. Lekko mną zakołysało ale po chwili już stałam pewnie.
-Milano.-zamruczałam podchodząc do czegoś co miało być stołem. Ale nie było tam Milano.-Arin?-zapytałam w przestrzeń. Odpowiadała mi tylko cisza. Skradając się podeszłam do drzwi i otworzyłam je zamaszystym ruchem.
  Pusta działka.
  Ale coś się nie zgadzało. Wszystkie piękne kwiaty, zioła, rośliny, które hodowała MIlano były zeschłe, czarne, wylewała się z nich czarna substancja, wyglądająca jak ropa, której jeziora, w naszym świecie wykwitały jak grzyby po deszczu. Opanowałam niepokój i wychyliłam głowę. Niebo było czerwone niczym krew. Wcześniej zasłaniały mi je czarne drzewa, ale teraz dobrze to widziałam. Złote słońce chowało się za horyzontem barwiąc niebo na niepokojący kolor. Przełknęłam ślinę i wyszłam o krok. I nawet fakt zachodu słońca nie poprawił mi humoru.
  Chmury wyglądały niczym zakażone już rany które groziły amputacją kończyny. Prawie zwymiotowałam, ale opanowałam ten odruch. Trzymając się ścian obeszłam dom dookoła, ale nikogo nie znalazłam.
-Arin.-szepnęłam.-Arin, miałeś przy mnie być i mnie chronić, pamiętasz?-dodałam nawiązując do naszej obietnicy z przed lat.
  Dziewczynka miała cela, to chłopak musiał jej przyznać. Była rok młodsza, a rzucała nożami lepiej od niego. Prychnął i odwrócił się na pięcie, ale zanim ruszył poczuł ciężar drugiego ciała. Lisa zawiesiła się mu na plecach chichocząc.
-Mogę kiedyś za ciebie wyjść?-zapytała podpuszczając go i kłując w policzek.
-Nie.
-Pocałować?
-Nie.
-Przytulić?
-Już to robisz.-westchnął próbując ja odczepić. Na darmo. Ta dziewczyna miała chwytne łapki. Jakby była kotkiem któremu wysuwają się pazurki.-Zejdź. Ze. Mnie.-odwrócił się by na nią nasyczeć, ale Lisa miała smutny wyraz twarzy. Patrzyła się uporczywie w ziemię, a ramiona na szyi Arina lekko poluźniły chwyt. Nie rozumiejąc dlaczego to robi, chwycił ją pod kolana i wziął na barana. Zaśmiała się zaskoczona.
-Co ty...?
-Nie wyglądaj jakbyś chciała się poddać.-burknął i ruszył w stronę ich obecnego domu.
-Ostatnie pytanie.-poprosiła.
-Niech ci będzie.-zgodził się po dłuższej chwili.
-Byłbyś...mógłbyś...chciałbyś...-plątała się zaciskając ramiona.
-Nie duś mnie.-Arin upomniał ją.-I dokończ.
-Broń mnie.-zażądała.
-Dobra.-wzruszył ramionami. I tak miał to w planach.
-Na prawdę?-rozpromieniła się szczerze i pocałowała go w policzek.-Obietnica?
-W takim razie ty broń mnie. Ja osłonię ciebie, ty mnie. Układ idealny, nie?
-Dobra.-odpowiedziała naśladując jego ponury głos i wzruszając ramionami. Po chwili parsknęła cicho z własnego żartu i wtuliła twarz we włosy chłopca.
  Chłopiec chciał być przy dziewczynce, a dziewczynka przy chłopcu.
-Ej, Arin.-zagadnęłam zsuwając się po ścianie chatki.-Obudź mnie. Wiesz, że sama nie umiem się otrząsnąć.-dodałam w przestrzeń.-To trochę smutne, ale potrzebuję cię blisko.
   Wtedy otworzyłam oczy. Lekko zaniepokojony Arin stał nade mną pochylony, w dłoni trzymając szklankę wody. Nadal leżałam na trawie przy domku, gdzie zasnęłam. Złapałam lekko zielona kępkę i pociągnęłam. Ziemia została mi za paznokciami.
-Oj, Lisa.-pomachał mi dłonią przed twarzą.-Obudzona?
-Tak.-odparłam nie rozpoznając swojego chropowatego głosu.-Dziękuję.
-Usłyszę cię zawsze.-posłał mi uśmiech i podał wodę. Pociągnęłam duży łyk czego zaraz pożałowałam, bo prawię się udławiłam i Arin musiał klepać mnie po plecach. -Skąd ja to wiedziałem?
-Zamknij się.-wycharczałam dając się zaprowadzić do domku.
  Milano rzuciła mi się na pomoc, patrząc na Arina jak na winowajce wszystkiego. Wyjaśniłam jej spokojnie sytuację, nie wspominając o śnie i uspokoiłam.
-Pomóc ci w czymś?-spytałam wieczorem, kiedy przygotowywała kolację.
-Nie, dziękuję. Za chwile już będzie. Siadajcie.-westchnęła.-Szkoda, że to już koniec.
-Kiedyś tu wrócę.-obiecałam z błyskiem w oku, jednak martwiąc się czy dam rade ją spełnić.
   Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, że dotrzymam tej obietnicy i zobaczę się z kobietą w mgnieniu oka.

PS. Zauważyłam że rozdziały robią się coraz krótsze. :v Ale ja nigdy nie umiałam się rozpisywać. W którymś momencie nagle to wszystko się kończy i nie mam co dalej pisać. Gomene >///<