Z
samego rana, wspólnie z wschodem słońca, pożegnaliśmy się z Milano. Kobieta
wyściskała mnie i poprosiła o dotrzymanie obietnicy.
-Wróć tu kiedyś.-poczochrała mi włosy
ostatni raz.-Będę na straży.
-Bardzo dziękuję.-stanęłam na palcach i
ucałowałam miękki policzek.-Jeszcze się spotkamy, Milano!-krzyknęłam biegnąc,
ponieważ Arin już zagłębiał się ponownie w las. Przy linii drzew posłałam jej
szybko buziaka przez ramie i smutna, a jednocześnie pełna nadziei dołączyłam do
chłopaka.
-W końcu.-westchnął przeciągając się i
ziewając.
-Milano była wspaniałą
gospodynią.-spojrzałam na niego figlarnie.
-Chyba dla ciebie.-pstryknął mnie w czoło
i wysunął się w przód. Rozmasowałam piekące miejsce i posłusznie podążałam za
nim. Poprawiłam paski plecaka i cicho, niczym kot stąpałam po mchu.
Ta strona lasu, po drugiej stronie działki Zaczarowanego Ogrodu, była
inna niż ta którą tam dotarliśmy. Tamta była zielona, pełna kwiatów i małych
zwierząt. Ta jednak wyróżniała się tym że zamiast trawy rósł tu krwisty mech a
iglaste drzewa wręcz odrzucały zgniłym, ciemnym kolorem. Na krzakach rosło po
kilka listków czy pączków, oraz resztki owoców, jak gałązka jagód, które
zjedliśmy na obiad, chcąc zaoszczędzić na zapasach. Popiliśmy to "wodą z
kałuży" jak to nazwałam i ruszyliśmy dalej po krótkim postoju.
-Pani Milano mówiła coś o tygodniu drogi,
prawda?-zapytał się Arin odgarniając przede mną gałęzie. Wdzięcznie wymijałam
je nawet bez jego pomocy.
-Tak.-przyznałam kiwając
głową.-To...całkiem krótko.
-Krótko?-prychnął.
-Przecież kiedy podróżowaliśmy z Mary
Rose...-tu zauważyłam, że Arin się lekko zasępił. Na prawdę nie wiem
dlaczego.-...czasami szliśmy kilka miesięcy.
-Tak, wiem przecież.-odparł po chwili.-Po
prostu chcę, żebyśmy znowu byli bezpieczni.-westchnął.
-Względnie bezpieczni.-zanuciłam cicho,
ale na tyle by usłyszał. Prychnął tylko i zamilkł.
Około południa piątego dnia naszej podróży z Zaczarowanego Ogrodu,
zaskoczył nas deszcz. I to nie jakaś tam mżawka. Lało bite cztery godziny, a
deszcz był tak lodowaty, że w którymkolwiek miejscu zetknął się ze skórą,
czułam jak wbijają mi się w skórę tysiące lodowych igiełek. A wystarczyło
kilka minut, żebym wszystkie ubrania miała przemoczone. Arin zarządził, że nie
możemy wyciągnąć koców, ponieważ będą nam potem potrzebne suche, kiedy będziemy
chcieli zasnąć, w końcu noce nie są ciepłe. Więc mokliśmy.
I
nie wyobrażajcie sobie, że w lesie mniej pada. Wcale nie. Krople łączyły się na
gałęziach drzew, by grupą spaść perfidnie na środek czoła lub nos.
Po jakimś czasie moje ciało zaczęło drżeć. Nie wiedziałam już czy mi
gorąco czy zimno. Czułam tylko te dreszcze potrząsające moim ciałem. A chwile
potem w moim gardle coś utknęło. Jakby jakaś maź. Czułam jakby w środku dróg oddechowych pojawiły się obślizgłe robaki. Zaczęłam brać szybkie oddechy, żeby przekonać się że droga do moich płuc jest drożna, ale zamiast tego po jakimś czasie nie mogłam
normalnie złapać oddechu. I zaczął się kaszel. Ten kaszel który tyle razy w
przeszłości męczył mnie, nie pozwalał oddychać. Arin odwrócił się szybko w moja
stronę. Z przerażeniem wymalowanym na twarzy przeskoczył jakiś krzak i po
chwili był przy mnie. Upadłam na kolana i tylko on mnie trzymał bym nie
skończyła twarzą w błocie.
-Lisa!-słyszałam jak wymawia moje imię.
Jakbym była po drugiej stronie szklanej bariery. -Elizabeth.-wymamrotał
głaszcząc mnie po twarzy przy okazji sprawdzając temperaturę. Przeklął głośno
rozglądając się wokół. Przez cały czas moim ciałem wstrząsały dreszcze i
kaszel, który ranił moje gardło. Po chwili wyplułam krew, która nawet w szarej,
błotnej kałuży odznaczała się królewskim szkarłatem. "Ładna."
pomyślałam w przerwie między wzięciem oddechu a wykasływaniem lepkiej mazi z
gardła. Po chwili zostałam delikatnie podniesiona. Jedną rękę czułam pod
kolanami, a drugą na plecach. Moja głowa już nie chciała trzymać się prosto więc
nagle opadła jak zwiędły kwiat. Nie było to miłe uczucie. Wiecie, szyja ci się
wygina a tobą dalej wstrząsa kaszel, który próbuje zrobić ci dziurę w tchawicy.
Zacisnęłam powieki po czym straciłam przytomność.
Obudziła mnie zimna dłoń na czole. Przyłożyłam do niej własną i
westchnęłam. Dłoń zsunęła się na policzek, potem na szyję, a potem zniknęła.
Jęknęłam. W połowie przez zabranie mi miłej, ziemnej ręki, w połowie przez ból
który dosłownie rozdzierał mi gardło i płuca. Ktoś delikatnie podniósł mnie do
pozycji siedzącej.
-Lisa.-odezwał się cicho, miły męski
głos.
-Arin.-odparłam nadal nie otwierając
oczu, ale za to zaplatając ramiona wokół jego szyi.-To nic.-mruknęłam cicho.
Ej! Własnie miałaś dziwny atak nieznanej nam choroby, a teraz próbujesz nam
wmówić, że to nic? Tak, dokładnie. Wiedziałam, że Arin zawsze przejmuje się tym
o wiele bardziej ode mnie. Choroba jak choroba- istnieje. Napady jak napady-
przechodzą. Tak o tym myślałam. "Jak mi przejdzie to będzie mi lepiej."
powtarzałam raz za razem, kiedy tak było. Ten dziwny kaszel zaczął się mniej
więcej kilka tygodni po spotkaniu z Arinem i Mary Rose. Na początku myśleliśmy, że to zwykłe przeziębienie, grypa. Potem to się powtarzało i wysunęło się
podejrzenie astmy. Ale to też nie była dobra diagnoza. W końcu zostaliśmy w
martwym punkcie. Zdarza się.
Teraz po prostu od czasu do czasu tak miałam.
-Jasne.-odetchnał równiez lekko mnie
obejmując. Ale tylko na chwile. Zaraz popchnął mnie na prowizoryczne posłanie z
kocy i zapasowych ubrań. Zauważyłam, że siedzimy w jakiejś dziurze, jaskini. Jak
zwał tak zwał.-Udało mi się ją wczoraj znaleźć. -odezwał się powoli i nakrył
mnie kocem.
-Wody.-wychrypiałam.
-Na razie nie.-odezwał się surowo.-Wiesz
co się wtedy dzieje. Na razie te rany w gardle musza ci się zagoić. Nie potrwa
to bardzo długo, wytrzymaj jeszcze chwile. Posłuchaj...-zaczął podchodząc do
wyjścia.-...spróbuję poszukać tych ziół, które pokazywała nam Mary. Te które ci
zawsze pomagały, ok? Nie idź za mną. Leż.-ostrzegł mnie wzrokiem "Rusz się, a ci nogi z..."
-Tak, tak.-machnęłam na niego dłonią i
przekręciłam się na drugi bok. Prychnął cicho i wyszedł, a ja zapadłam w
niespokojny sen.
Tym razem powtórka której dawno nie widziałam. Biegnę w lesie, ale ta
sama sekwencja ciągle się powtarza. Tylko tym razem była bardziej rozbudowana.
Biegnę, nadeptuję ptasie pióro, znowu biegnę, mijam to samo drzewo i pióro. I
tak w kółko. Tak się zmęczyłam tym snem,
że się obudziłam. Wyciągając ramiona do góry, zapomniałam o moim gardle i skrzeknęłam
z bólu opadając na posłanie. Jęknęłam pocierając skóre.
-Ariiin.-mruknęłam unosząc tułów i głowę.
Ale Arina nie było. Zmrużyłam oczy i zerknęłam ku wyjściu. Ciemno. Było ciemno.
Zachłysnęłam się powietrzem. Jest ciemno, a go dalej nie ma. Było jasno jak
wyszedł. Co najwyżej trzy godziny temu. Zawsze wracał kiedy zaczynało się ściemniać. "Może po
prostu długo nie mógł znaleźć ziółek. On taki jest, prawda?" biłam się z
myślami. "Uparty. Pewnie nie chciał wracać dopóki ich nie znajdzie,
tak?" zagryzłam wargę. Rzeczywiście, byłam lekko...
*Ekhem. Lekko...*
Tak, tylko trochę przestraszona. Wydawać
się wręcz mogło, że bez Arina z niczym sobie nie poradzę, że bez niego zginę. Z
pewnością tak wtedy było. Ciemność jest wrogiem, a Arin jest jasnym płomieniem.
Głupia dziewucha.
W
pośpiechu założyłam spodnie, które Arin zdążył mi ściągnąć, by było mi
wygodniej i nawet nie zapinając kołnierzyka koszuli, wzięłam broń w postaci
krótkiego noża przy skórzanym pasku na udzie i naładowanego pistoletu krótkiego
zasięgu. Szybko spięłam włosy by mi się przeszkadzały i zostawiając wszystko za
sobą bezszelestnie wyszłam z kryjówki. Już niedaleko, w krzakach odkryłam
rozsypane czerwone liście z ostrą krawędzią, te które powinien przynieść mi
Arin. Nazywałam je Malinkami ponieważ kiedy dotknęło się nimi skórę robiły
czerwone, owalne ślady. Zawsze wtedy Arin się na mnie darł że...niech sobie
przypomnę..."Jak tak to robisz, trucizna spokojnie dojdzie ci do krwi i
zatka ci wszystkie żyły..." Coś takiego. Zrobiłam sobie
"malinkę" na przedramieniu i schowałam pozostałe liście do tylnej
kieszeni.
-Dobra.-mruknęłam w ciemność.-Gdzie
jesteś, idioto?-po czym skoczyłam w niskie krzaki.
Nie minęło dużo czasu, kiedy odnalazłam następna poszlakę. Oderwany
kawałek czarnej skóry. Jeśli dobrze pamiętam, Arin miał mały, skórzany
woreczek. Na mchu były odciśnięte ślady walki. Odkaszlnęłam cicho, starając się
bardzo nie hałasować i szybko wyczytałam przebieg walki. Arin dochodził już do
jaskini, kiedy zorientował się że brakuje mu dużej ilości liści, które miał w
woreczku przyczepionym z tyłu do paska. Zawrócił, zobaczył skórzane strzępy i
rozsypane liście, schylił się, pozbierał większość fragmentów sakiewki i kiedy
miał sięgnąć po ostatni w niewyraźnym odbiciu metalowego guzika na rękawie,
zobaczył coś niepokojącego. Najwyraźniej, po śladach widać, był to mężczyzna w
ciężkich butach. Arin przeturlał się w bok wyjmując dłuższy nóż myśliwski,
który również znalazłam, i zaatakował. Niestety w tym momencie pojawiła się
osoba trzecia i wyszarpnęła mu broń po czym uderzyła w szczękę. Chłopak
zatoczył się do tyłu i upadł. Hmm...ta osoba musiała mieć całkiem dużo siły,
stwierdziłam z podziwem. Arin umiał twardo stąpać po ziemi.
Ale jak to mówią: "Im więcej mięśni, tym mniej mózgu.".
Westchnęłam z dezaprobatą, patrząc na całkiem wyraźne ślady prowadzące na
wschód. Lekko pobiegłam w tamtą stronę. Musze się pochwalić, że w międzyczasie
kaszel złapał mnie tylko dwa razy. Może musiałam się na chwilę podtrzymać
drzewa, ale ogólnie świetnie mi szło.
Po dłuższym czasie kiedy biegłam w linii prostej, zobaczyłam płomień
ogniska. Wyjrzałam zza drzewa i zobaczyłam szare namioty ułożone kształtem w
okrąg, na środku którego płonęło ognisko. Przy ognisku był wbity gruby pal, a
do pala...Wow, Arin! Świetnie ci w linach! Przejechałam dłonią po twarzy
wyrażając te myśli typu "O mój Boże, Arin. Jak?".
"Czas coś wymyślić." westchnęłam zjeżdżając po pniu na ziemie.
"Dobra, najpierw..."
Sama już nie wiem czy ten postój działał na naszą korzyść czy
niekorzyść. My przeżyliśmy, ale przyniosło to bardzo bolesne skutki w
przyszłości.
-Powracam. Nareszcie! Postaram się jeszcze bardziej, ale wiecie jak mi to idzie ;u;