Nominacja od panienki z http://di-angelo-story.blogspot.com/
Dzięki ^^
Zaczynajmy.
1. Jeśli miałabyś w swoje szesnaste urodziny wybrać swoją nadprzyrodzoną moc/talent był/a by to…
Chcę Byakugana x'D *akurat przeżywam rozstanie z Naruto, nie szkalujcie mnie mocno.
2. Chciał/a byś mieć bliźniacze rodzeństwo? Jeśli tak to dlaczego?
Mam siostrę, młodszą. Myślę że ona mi wystarczy ;; Ale w sumie nigdy nie myślałam nad tym jak to jest mieć siostrę bliźniaczkę. Jeśli miałybyśmy podobny charakter to albo w domu byłby spokój...albo wręcz przeciwnie.
3. Jaki stosunek masz do ludzi innego wyznania, np.: muzułmanów, Żydów, świadków Jehowy?
Uważam się za osobę w pełni tolerancyjną. Płeć, orientacja, wiara, poglądy. Szanuję i staram się nie obrażać chociażby ktoś gadał totalnie od rzeczy. Ale czasami się nie da, szczególnie gdy ktoś jest własnie nietolerancyjny i wypowiada się na temat na jaki nie ma pojęcia.
4. Co skłoniło cię do napisania własnego bloga?
Chyba to że jestem leniwa i mam słomiany zapał. Bez pomocy innych w sumie nie chciałoby mi się pisać czegokolwiek dalej. Ciekawostka: nie dokończyłam żadnego z moich DWUNASTU opowiadań. Pomóżcie mi z tym, okej? ;))
5. Wolisz starożytność (grecy, rzymianie, Egipcjanie) czy średniowiecze (rycerze, królowie)?
Zdecydowanie starożytność. *Fandom Demigods :')* Średniowiecze to katorga!
6. Twoi rodzice się rozwodzą, Z kim zostaniesz? Z mamą czy tatą?
Jeju, tyle razy się nad tym zastanawiałam. Serio. Mimo tego że się nie zanosi. U nas wszystko gra. Szczerze, nie potrafiłabym wybrać.
7. Miałeś/aś wypadek w wyniku którego straciłeś/aś jeden ze zmysłów. Jaki byłby to zmysł?
Jakikolwiek, byle by nie słuch lub czucie. Kocham śpiewać, nawet bardziej niż pisać, a gdybym nie mogła się poruszać lub dotknąć czegokolwiek. Nie. ;;
8. Ulubiony kolor? Sport? Dzień tygodnia? Dlaczego właśnie on?
Niebieski. Chyba. Jeśli chodzi o sport to żadnego specjalnie nie lubię *ta leniwa, rozumiecie* ale jak mam wybierać to siatkówka. ^^ No i oczywiście sobota!
9. Masz wybór, umierasz w obronie osoby którą kochasz i trafiasz do nieba lub zostajesz na ziemi by być blisko swojej drugiej połówki.
Trochę nie rozumiem pytania. A raczej tego wyboru. Umieram i idę do nieba CZY zostaje jako duch przy kochanej osobie CZY Umieram i idę do nieba ALBO nie umieram i zostaje na ziemi? Odpowiem na oba. 1. Pogranicze światów. 2. Wolałabym zostać, no chyba że ta osoba zginie jeśli zostanę.
10. Czytasz książkę… w pewnym momencie zostajesz wciągnięty do niej i jesteś jednym z bohaterów. Do jakiej książki z chęcią byś się przeniósł?
Myślę, że któraś pióra Rick'a Riordana.
11. Jesteś realistą, optymistą czy pesymistą?
TO jest bardzo trudne pytanie. Większość ludzi uważa mnie za optymistkę. Sama długo tak myślałam. Ale jeśli co do czego, potrafię mieć najmroczniejsze myśli. A jednocześnie jeśli się skupię potrafię wyciągnąć wnioski i znaleźć rozwiązanie. Wszystko po trochu, tak myślę.
Jeśli chodzi o nominacje ode mnie...to ich nie ma :|
Nie zaczytuję się w blogach. Wolę pisać niż czytać no chyba że mam problemy *tak jak teraz. Narutooo!*
sobota, 12 września 2015
niedziela, 6 września 2015
Rozdział Drugi- Zaczarowany Ogród
Czy to się kiedyś skończy? zadałam sobie pytanie w myślach po raz tysięczny odkąd opuściliśmy kryjówkę. Tak około dziesięciu dni temu. Na prawdę, ile można? Dzień w dzień, noc w noc. Nic tylko idziemy, śpimy, stoimy na warcie. Czy jemy? No raczej musimy, ale mimo tego że zabraliśmy dość, jak myśleliśmy, jedzenia, teraz wszystko porcjujemy i staramy się najeść jednocześnie zachowując większość posiłku na później. Ale tak wtedy było. Tak się wtedy żyło. Moja zasada polegała na wzruszeniu ramionami, "meh" i pójścia dalej. Ale tego dnia byłam na skraju wybuchu.
-Zaszyłbyś sobie te dziurę na tyłku!-skrzeczałam w stronę Arina, wymachując ramionami. Chłopak westchnął ciężko łapiąc się za twarz i mocno ściskając. Niczym mandarynkę, którą zjadłam dnia poprzedniego. I, nawiasem mówiąc, którą też zmiażdżył.
-Kobiety powinny cerować.-machnął ręką, bardziej skupiony na rozglądaniu się niż na słuchaniu mnie. Przyznać muszę, że miał niesamowity wzrok...jeśli chodzi o teraz...no cóż.
-Pośladki masz zgrabne, a co, ale twoje bokserki.-zakryłam oczy ze wstrętem.-Nie, serio, znajdziemy ci gdzieś nowe.
-Nie marze o niczym innym.-warknął.
Teraz myślicie: "A-ha. Środek świata apokalipsy...a oni rozmawiają o dziurze w spodniach...okay." Ale gdybyście żyli na tym świecie już dziesięć lat wiedzielibyście że taka rozmowa to prawdziwy skarb. Jesteście w środku lasu, znikąd nadziei. I pada słowo "tyłek". Kto by się nie rozluźnił? Dzisiaj jestem pełna wdzięczności dla tego, kto pozwolił nam prowadzić tę rozmowę.
-Gdzie my tak właściwie idziemy?-zapytałam pewnego dnia. Jak zwykle, odpowiedź mocno mnie usatysfakcjonowała.
-Eeee...niespodzianka.-Szczerze? Zabrzmiało to jak pytanie. Od tamtej chwili starałam się ograniczyć kontakty przyjaciółka-przyjaciel, ale nie mogłam wytrzymać już tego strzępka materiał zwisającego mu z pod koszulki. No i tych jego żółtych bokserek. Za. Nic. Nie zmusicie mnie!
-Chcesz powiedzieć, że tak sobie na spontana wyszliśmy z kryjówki a ty wybrałeś drogę "O tutaj jest mniej chwastów."?-powiedziałam z niedowierzaniem. Tak odchyliłam się do tyłu że jeszcze trochę a leżałabym na ziemi.
-Przestań marudzić, Lisa. Ile można?-westchnął cierpiętniczo.-Ględzisz i ględzisz. Jeszcze nigdy nie było z tobą tak źle. Nic tylko "Oh, Arin. Daleko jeszcze?", "Ej, Arin. Masz dziurę w portkach.", "Jeju, Arin. Umyłbyś się."-naśladował mój głos skrzeczącym i piskliwym głosem. Przyznać trzeba-wkurzał mnie jak nikt inny. Prychnęłam tylko pod nosem i odwróciłam wzrok. Za drzewami zauważyłam zachód słońca.
-W-wow.-wyjąkałam i stanęłam w miejscu. Zniecierpliwiony Arin odwrócił się w moją stronę z miną do narzekania, ale kiedy zorientował się o co chodzi jego wyraz twarzy złagodniał.
-Jest piękny, prawda?-zagadnął i stanął obok mnie.
-Jak zawsze.-odparłam oczarowana. Tak właściwie nigdy nie wiedziałam dlaczego tak ciągnęło mnie do zachodów i wschodów słońca. Każdego wieczora zatrzymywaliśmy się żeby zobaczyć krwistoczerwoną lampkę chowającą się w ziemi. A każdego ranka Arin znajdował mnie rozbudzoną, patrząca na złocisty krążek w oddali. Słońce hipnotyzowało mnie i przyciągało. Chciałam podejść bliżej, dotknąć je. No, ale bez przesady. To gwiazda i na prawdę nie wiem co działo się ze mną w młodości. Jak teraz na to patrzę byłam po prostu dziwna.
I głupia.
Ale wracając: postanowiliśmy rozbić obóz na najbliższą noc a następnego dnia kontynuować...naszą wędrówkę...do niespodzianki.
*Pfff...*
*Siedź cicho. Teraz ja opowiadam.*
Nazbierałam drewna z pobliskich krzaków i niskich drzew, a Arin zaczął budować prymitywny namiot/ szałas, jak kto woli. Koc na patykach. Szczyt luksusu w świecie AOZT. Rozpaliłam ognisko na środku polany i usiadłam na obalonym pniu. Czarnowłosy wyjął z plecaka jakieś konserwy na które spojrzałam z niesmakiem. No co? Apokalipsa apokalipsą, ale jestem wybredna.
-Aaarin.-jęknęłam przeciągle kładąc się na drewnie.
-Jeju, Lisa.-warknął cicho.-Czego?
-Jak myślisz?-zmieniłam ton na bardziej poważny.-Jak myślisz, ile jeszcze to będzie trwało?
-Jeśli chodzi o nasza wędrówkę, to...
-Nie o to chodzi. Chodzi mi o ten chaos. Wiem, wiem. Porównując to z porządkiem z przed dziesięciu, dziewięciu lat to żyjemy w pokoju i w świecie idealnym, ale...myślę, że zachciało mi się stabilizacji. Teraz nic nie wiadomo. Wszystko jest ciemne i rozmazane. Wróg, przyjaciel. Obcy, rodzina. Wszystko tracimy...-westchnęłam podkładając ręce pod głowę. Chwile trwaliśmy w ciszy, którą przeciął lekko szczekający chichot Arina.
-Nadal nie wierze jak szybko zmieniają ci się humory i koncepcje tego świata. Rano wzdychasz jakie masz szczęście, że żyjesz i że jest ci dobrze, bo masz mnie jako przyjaciela, a zaledwie godzinę później myślisz o samobójstwie, bo ci źle z tym wszystkim.-mówił przerywając poszczególne zdania śmiechem.-A z tego co pamiętam kilka godzin temu gadałaś tylko o dziurze w moich spodniach.
-A właśnie!-pstryknęłam palcami nic nie robiąc sobie z jego wywodu.-Nowe spodnie. I bokserki. Błagam.-jęknęłam.
-Co ty taka cięta jesteś, Boże.-wypuścił głośno powietrze-Idę spać pierwszy, pilnuj.-zarządził a ja mogłam jedynie pokazać mu język. Około drugiej, po wielu męczących próbach udało mi się go obudzić i postawić na warte, a sama zwinęłam się w kłębek na kocu i zapadłam w niespokojny sen, który od kilku tygodni przypominał zamkniętą pętle czasu.
W sumie tak mijał nam wtedy dzień za dniem. Przerywaliśmy tylko na sen i polowanie. I raz na kilka dni na umycie się. Tak, panuje apokalipsa jaką wyobrażali sobie dawniej ludzie, ale nie znaczy to że mój zapach ma się ciągnąć kilometrami jak jakiś wąż. Albo coś w tym stylu...
Pytanie: czy widziałam Arina nago? Owszem, nie jeden raz. Tak samo jak on mnie. Myślę, że bardziej krępujące byłoby zakrywanie się liśćmi albo kocem lub jakąś szmatką. Podział mężczyzna/ kobieta już dawno został zniesiony na rzecz równości. Powiedzmy. Co nie znaczy, że patrzymy się na siebie jak głupi. Po prostu nie przykuwamy do tego uwagi. I tyle.
Arin brutalnie obudził mnie o wschodzie słońca, spakowaliśmy się i ruszyliśmy dalej. Dzisiaj mieliśmy przedzierać się przez istną dżunglę, dlatego chłopak wyciągnął długi nóż i ciął bardziej kłopotliwe gałęzie pozwalając mi przejść. Grzecznie szłam za nim nie zdając sobie sprawy że zaczęłam nucić dobrze znana melodie.
-Ta piosenka ma słowa, prawda?-zapytał nagle, więc natychmiast zamilkłam. Odszyfrowując treść pytania uspokoiłam się. Myślałam że zombie wychodzą z lasu albo coś w podobnym stylu. Odchrząknęłam dyskretnie.
-Tak. Jasne.-kiwnęłam głową.-Po prostu...wole nucić.-odpowiedziałam szybko. Znów chrząknięcie. Arin więcej się nie odezwał.
-Patrz!-krzyknęłam w pewnym momencie wskakując mu na plecy, tak że o mało co się nie wywrócił.
-Lisa, idiotko!-syknął próbując utrzymać mnie na barana.
-Zobacz!-zaśmiałam się jak małe dziecko na co Arin spojrzał na mnie dziwnie, po czym skierował wzrok w stronę która wskazywałam.
-Jak to możliwe?-zapytał zaskoczony.
Niedaleko było widać zepsute czarne, ozdobne ogrodzenie, a za nim przepiękny ogród. Z płytek chodnika wyskakiwały kolorowe kwiaty miażdżąc beton. Wijące się rośliny obrastały siatki i ogrodzenia wypuszczając pąki. Pojedyncze, wielkie drzewa wydawały się sięgać nieba broniąc tych dopiero co kiełkujących nasionek u dołu. Mimo że teren wyglądał na opuszczony tętnił życiem i energią. Ostrożnie przekroczyliśmy granice bojąc się zasadzki, ale nic się nie stało. Arin postawił mnie na ziemi i uklęknął obok małego "terytorium" tulipanów.
-Wracają wspomnienia.-przywołał na twarz uśmiech sięgając do kwiatu.
-ŁAPY PRECZ!-usłyszeliśmy skrzekliwy krzyk i jak oparzeni odskoczyliśmy w tył. W naszą stronę biegła (nie żartuję) kobieta z kilofem w ręce, opartym o ramie. Była duża i umięśniona.-CZEGO?
-My...ja...znaczy...-mój towarzysz plątał się we własnych rozeznaniach dlatego postanowiłam zabrać głos.
-Przepraszamy!-zawołałam, przez co kobieta zatrzymała się kilka metrów od nas.-Weszliśmy przez przypadek. Ma pani piękne kwiaty.-uśmiechnęłam się.
-Czego chcecie?
-Nic. Już znikamy.-Arin skłonił głowę i już odwrócił się by odejść, ale złapałam go za koszulkę.
-Na prawdę, to szukamy schronienia. Wiem pani może czy istnieją jeszcze jakieś obozy dla żyjących?-z tego co pamiętałam takie obozy powstawały, ale zawsze trzymaliśmy się z daleka.
-Nie nazwałabym tego obozami.-oparła kilof o ziemie i podrapała się po brodzie. Najwyraźniej pomysł rozłupania nam głów poszedł w niepamięć.-Jest jedna grupa nazywająca się Sępy. Nie pytajcie.-przewróciła oczami.-Ale nie radzę ich szukać. To szaleństwo to już sekta. Z tego co wiem na północ stąd jest stacjonarny obóz Świtu, tam szukajcie. Jeśli chodzi o resztę to jest jeszcze kilka grup jak na przykład Wilki, Skolopendry, Ogniki i Trójkąty. Jak nie uda wam się ze Świtem pytajcie o nich.
W tym momencie miałam ochotę uściskać tę kobietę.
-A skąd pani to wszystko wie?
-Phi!-prychnęła.-Wszystko przewija się przez Zaczarowany Ogród. Wielu ludzi, tak jak wy, wchodzi mi na posesję przyciągnięci widokiem. Jest dobrze dopóki nie próbują dotykać kwiatów.-łypnęła na Arina stojącego za mną. Mogłam przysiąc, że przeszedł go dreszcz. Uśmiechnęłam się lekko.
-Bardzo dziękuję. Jesteśmy dozgonnie wdzięczni.-złapałam chłopaka za rękę i już mieliśmy odejść, kiedy kobieta westchnęła.
-Skoro już tu jesteście zapraszam do środka.-wskazała małą, improwizowaną chatkę.-Zaraz się ściemni, przenocujcie.
Nie mogłam się powstrzymać. Chwile potem tuliłam nasza wybawicielkę.
*Wiem, że niektóre z osób mogą mieć zastrzeżenia. Postaram się wszystko wyjaśnić.
Na pierwszym miejscu przepraszam za błędy interpunkcyjne. Pisze na szybko w wordzie, potem wklejam to tutaj na blogera i wtedy poprawiam ortografię za pomocą czerwonych podkreśleń. System nie jest idealny a ja nie mam oka i cierpliwości do tego typu prac więc no :| Zainwestuję w betę. Może. Kiedyś.
Jeśli chodzi o Mary Rose. Nie myślcie sobie że nasi kochanieńcy o niej zapomnieli. A raczej że mimo tego że tyle się nimi opiekowała jej śmierć ich nie obeszła. W żadnym wypadku. Narrację dostała Lisa a ona jest łatwowierna, naiwna, w gorącej wodzie kąpana (Wow. Od razu napisałam wyjaśnienie do "Dlaczego przyjęła zaproszenie do domu jakiejś dopiero co poznanej kobiety z kilofem?") i ma pewien system. Wszystko złe i smutne szufladkuje w głowie i stara się omijać te szuflady szerokim łukiem. Dlatego ani razu Mary nie przewinęła się w jej myślach. Co do Arina, to jak wspomniałam to Lisa ma narrację a ona nie umie czytać w myślach. Nie wie co czuje chłopak więc nie może się wypowiedzieć na ten temat. Powiedzmy. To tłumaczenie jest o wiele za bardzo skomplikowane. ://
Więc zrozumcie. Jeśli coś jeszcze budzi wasz niepokój, śmiało pytajcie. ^^
Pozdrowionka!
-Zaszyłbyś sobie te dziurę na tyłku!-skrzeczałam w stronę Arina, wymachując ramionami. Chłopak westchnął ciężko łapiąc się za twarz i mocno ściskając. Niczym mandarynkę, którą zjadłam dnia poprzedniego. I, nawiasem mówiąc, którą też zmiażdżył.
-Kobiety powinny cerować.-machnął ręką, bardziej skupiony na rozglądaniu się niż na słuchaniu mnie. Przyznać muszę, że miał niesamowity wzrok...jeśli chodzi o teraz...no cóż.
-Pośladki masz zgrabne, a co, ale twoje bokserki.-zakryłam oczy ze wstrętem.-Nie, serio, znajdziemy ci gdzieś nowe.
-Nie marze o niczym innym.-warknął.
Teraz myślicie: "A-ha. Środek świata apokalipsy...a oni rozmawiają o dziurze w spodniach...okay." Ale gdybyście żyli na tym świecie już dziesięć lat wiedzielibyście że taka rozmowa to prawdziwy skarb. Jesteście w środku lasu, znikąd nadziei. I pada słowo "tyłek". Kto by się nie rozluźnił? Dzisiaj jestem pełna wdzięczności dla tego, kto pozwolił nam prowadzić tę rozmowę.
-Gdzie my tak właściwie idziemy?-zapytałam pewnego dnia. Jak zwykle, odpowiedź mocno mnie usatysfakcjonowała.
-Eeee...niespodzianka.-Szczerze? Zabrzmiało to jak pytanie. Od tamtej chwili starałam się ograniczyć kontakty przyjaciółka-przyjaciel, ale nie mogłam wytrzymać już tego strzępka materiał zwisającego mu z pod koszulki. No i tych jego żółtych bokserek. Za. Nic. Nie zmusicie mnie!
-Chcesz powiedzieć, że tak sobie na spontana wyszliśmy z kryjówki a ty wybrałeś drogę "O tutaj jest mniej chwastów."?-powiedziałam z niedowierzaniem. Tak odchyliłam się do tyłu że jeszcze trochę a leżałabym na ziemi.
-Przestań marudzić, Lisa. Ile można?-westchnął cierpiętniczo.-Ględzisz i ględzisz. Jeszcze nigdy nie było z tobą tak źle. Nic tylko "Oh, Arin. Daleko jeszcze?", "Ej, Arin. Masz dziurę w portkach.", "Jeju, Arin. Umyłbyś się."-naśladował mój głos skrzeczącym i piskliwym głosem. Przyznać trzeba-wkurzał mnie jak nikt inny. Prychnęłam tylko pod nosem i odwróciłam wzrok. Za drzewami zauważyłam zachód słońca.
-W-wow.-wyjąkałam i stanęłam w miejscu. Zniecierpliwiony Arin odwrócił się w moją stronę z miną do narzekania, ale kiedy zorientował się o co chodzi jego wyraz twarzy złagodniał.
-Jest piękny, prawda?-zagadnął i stanął obok mnie.
-Jak zawsze.-odparłam oczarowana. Tak właściwie nigdy nie wiedziałam dlaczego tak ciągnęło mnie do zachodów i wschodów słońca. Każdego wieczora zatrzymywaliśmy się żeby zobaczyć krwistoczerwoną lampkę chowającą się w ziemi. A każdego ranka Arin znajdował mnie rozbudzoną, patrząca na złocisty krążek w oddali. Słońce hipnotyzowało mnie i przyciągało. Chciałam podejść bliżej, dotknąć je. No, ale bez przesady. To gwiazda i na prawdę nie wiem co działo się ze mną w młodości. Jak teraz na to patrzę byłam po prostu dziwna.
I głupia.
Ale wracając: postanowiliśmy rozbić obóz na najbliższą noc a następnego dnia kontynuować...naszą wędrówkę...do niespodzianki.
*Pfff...*
*Siedź cicho. Teraz ja opowiadam.*
Nazbierałam drewna z pobliskich krzaków i niskich drzew, a Arin zaczął budować prymitywny namiot/ szałas, jak kto woli. Koc na patykach. Szczyt luksusu w świecie AOZT. Rozpaliłam ognisko na środku polany i usiadłam na obalonym pniu. Czarnowłosy wyjął z plecaka jakieś konserwy na które spojrzałam z niesmakiem. No co? Apokalipsa apokalipsą, ale jestem wybredna.
-Aaarin.-jęknęłam przeciągle kładąc się na drewnie.
-Jeju, Lisa.-warknął cicho.-Czego?
-Jak myślisz?-zmieniłam ton na bardziej poważny.-Jak myślisz, ile jeszcze to będzie trwało?
-Jeśli chodzi o nasza wędrówkę, to...
-Nie o to chodzi. Chodzi mi o ten chaos. Wiem, wiem. Porównując to z porządkiem z przed dziesięciu, dziewięciu lat to żyjemy w pokoju i w świecie idealnym, ale...myślę, że zachciało mi się stabilizacji. Teraz nic nie wiadomo. Wszystko jest ciemne i rozmazane. Wróg, przyjaciel. Obcy, rodzina. Wszystko tracimy...-westchnęłam podkładając ręce pod głowę. Chwile trwaliśmy w ciszy, którą przeciął lekko szczekający chichot Arina.
-Nadal nie wierze jak szybko zmieniają ci się humory i koncepcje tego świata. Rano wzdychasz jakie masz szczęście, że żyjesz i że jest ci dobrze, bo masz mnie jako przyjaciela, a zaledwie godzinę później myślisz o samobójstwie, bo ci źle z tym wszystkim.-mówił przerywając poszczególne zdania śmiechem.-A z tego co pamiętam kilka godzin temu gadałaś tylko o dziurze w moich spodniach.
-A właśnie!-pstryknęłam palcami nic nie robiąc sobie z jego wywodu.-Nowe spodnie. I bokserki. Błagam.-jęknęłam.
-Co ty taka cięta jesteś, Boże.-wypuścił głośno powietrze-Idę spać pierwszy, pilnuj.-zarządził a ja mogłam jedynie pokazać mu język. Około drugiej, po wielu męczących próbach udało mi się go obudzić i postawić na warte, a sama zwinęłam się w kłębek na kocu i zapadłam w niespokojny sen, który od kilku tygodni przypominał zamkniętą pętle czasu.
W sumie tak mijał nam wtedy dzień za dniem. Przerywaliśmy tylko na sen i polowanie. I raz na kilka dni na umycie się. Tak, panuje apokalipsa jaką wyobrażali sobie dawniej ludzie, ale nie znaczy to że mój zapach ma się ciągnąć kilometrami jak jakiś wąż. Albo coś w tym stylu...
Pytanie: czy widziałam Arina nago? Owszem, nie jeden raz. Tak samo jak on mnie. Myślę, że bardziej krępujące byłoby zakrywanie się liśćmi albo kocem lub jakąś szmatką. Podział mężczyzna/ kobieta już dawno został zniesiony na rzecz równości. Powiedzmy. Co nie znaczy, że patrzymy się na siebie jak głupi. Po prostu nie przykuwamy do tego uwagi. I tyle.
Arin brutalnie obudził mnie o wschodzie słońca, spakowaliśmy się i ruszyliśmy dalej. Dzisiaj mieliśmy przedzierać się przez istną dżunglę, dlatego chłopak wyciągnął długi nóż i ciął bardziej kłopotliwe gałęzie pozwalając mi przejść. Grzecznie szłam za nim nie zdając sobie sprawy że zaczęłam nucić dobrze znana melodie.
-Ta piosenka ma słowa, prawda?-zapytał nagle, więc natychmiast zamilkłam. Odszyfrowując treść pytania uspokoiłam się. Myślałam że zombie wychodzą z lasu albo coś w podobnym stylu. Odchrząknęłam dyskretnie.
-Tak. Jasne.-kiwnęłam głową.-Po prostu...wole nucić.-odpowiedziałam szybko. Znów chrząknięcie. Arin więcej się nie odezwał.
-Patrz!-krzyknęłam w pewnym momencie wskakując mu na plecy, tak że o mało co się nie wywrócił.
-Lisa, idiotko!-syknął próbując utrzymać mnie na barana.
-Zobacz!-zaśmiałam się jak małe dziecko na co Arin spojrzał na mnie dziwnie, po czym skierował wzrok w stronę która wskazywałam.
-Jak to możliwe?-zapytał zaskoczony.
Niedaleko było widać zepsute czarne, ozdobne ogrodzenie, a za nim przepiękny ogród. Z płytek chodnika wyskakiwały kolorowe kwiaty miażdżąc beton. Wijące się rośliny obrastały siatki i ogrodzenia wypuszczając pąki. Pojedyncze, wielkie drzewa wydawały się sięgać nieba broniąc tych dopiero co kiełkujących nasionek u dołu. Mimo że teren wyglądał na opuszczony tętnił życiem i energią. Ostrożnie przekroczyliśmy granice bojąc się zasadzki, ale nic się nie stało. Arin postawił mnie na ziemi i uklęknął obok małego "terytorium" tulipanów.
-Wracają wspomnienia.-przywołał na twarz uśmiech sięgając do kwiatu.
-ŁAPY PRECZ!-usłyszeliśmy skrzekliwy krzyk i jak oparzeni odskoczyliśmy w tył. W naszą stronę biegła (nie żartuję) kobieta z kilofem w ręce, opartym o ramie. Była duża i umięśniona.-CZEGO?
-My...ja...znaczy...-mój towarzysz plątał się we własnych rozeznaniach dlatego postanowiłam zabrać głos.
-Przepraszamy!-zawołałam, przez co kobieta zatrzymała się kilka metrów od nas.-Weszliśmy przez przypadek. Ma pani piękne kwiaty.-uśmiechnęłam się.
-Czego chcecie?
-Nic. Już znikamy.-Arin skłonił głowę i już odwrócił się by odejść, ale złapałam go za koszulkę.
-Na prawdę, to szukamy schronienia. Wiem pani może czy istnieją jeszcze jakieś obozy dla żyjących?-z tego co pamiętałam takie obozy powstawały, ale zawsze trzymaliśmy się z daleka.
-Nie nazwałabym tego obozami.-oparła kilof o ziemie i podrapała się po brodzie. Najwyraźniej pomysł rozłupania nam głów poszedł w niepamięć.-Jest jedna grupa nazywająca się Sępy. Nie pytajcie.-przewróciła oczami.-Ale nie radzę ich szukać. To szaleństwo to już sekta. Z tego co wiem na północ stąd jest stacjonarny obóz Świtu, tam szukajcie. Jeśli chodzi o resztę to jest jeszcze kilka grup jak na przykład Wilki, Skolopendry, Ogniki i Trójkąty. Jak nie uda wam się ze Świtem pytajcie o nich.
W tym momencie miałam ochotę uściskać tę kobietę.
-A skąd pani to wszystko wie?
-Phi!-prychnęła.-Wszystko przewija się przez Zaczarowany Ogród. Wielu ludzi, tak jak wy, wchodzi mi na posesję przyciągnięci widokiem. Jest dobrze dopóki nie próbują dotykać kwiatów.-łypnęła na Arina stojącego za mną. Mogłam przysiąc, że przeszedł go dreszcz. Uśmiechnęłam się lekko.
-Bardzo dziękuję. Jesteśmy dozgonnie wdzięczni.-złapałam chłopaka za rękę i już mieliśmy odejść, kiedy kobieta westchnęła.
-Skoro już tu jesteście zapraszam do środka.-wskazała małą, improwizowaną chatkę.-Zaraz się ściemni, przenocujcie.
Nie mogłam się powstrzymać. Chwile potem tuliłam nasza wybawicielkę.
*Wiem, że niektóre z osób mogą mieć zastrzeżenia. Postaram się wszystko wyjaśnić.
Na pierwszym miejscu przepraszam za błędy interpunkcyjne. Pisze na szybko w wordzie, potem wklejam to tutaj na blogera i wtedy poprawiam ortografię za pomocą czerwonych podkreśleń. System nie jest idealny a ja nie mam oka i cierpliwości do tego typu prac więc no :| Zainwestuję w betę. Może. Kiedyś.
Jeśli chodzi o Mary Rose. Nie myślcie sobie że nasi kochanieńcy o niej zapomnieli. A raczej że mimo tego że tyle się nimi opiekowała jej śmierć ich nie obeszła. W żadnym wypadku. Narrację dostała Lisa a ona jest łatwowierna, naiwna, w gorącej wodzie kąpana (Wow. Od razu napisałam wyjaśnienie do "Dlaczego przyjęła zaproszenie do domu jakiejś dopiero co poznanej kobiety z kilofem?") i ma pewien system. Wszystko złe i smutne szufladkuje w głowie i stara się omijać te szuflady szerokim łukiem. Dlatego ani razu Mary nie przewinęła się w jej myślach. Co do Arina, to jak wspomniałam to Lisa ma narrację a ona nie umie czytać w myślach. Nie wie co czuje chłopak więc nie może się wypowiedzieć na ten temat. Powiedzmy. To tłumaczenie jest o wiele za bardzo skomplikowane. ://
Więc zrozumcie. Jeśli coś jeszcze budzi wasz niepokój, śmiało pytajcie. ^^
Pozdrowionka!
niedziela, 9 sierpnia 2015
Rozdział Pierwszy-Ofiara
Tej nocy obudziłam się z koszmaru wcześniej niż zwykle. Zwykle znaczy około piątej. Z krzykiem usiadłam i złapałam się za materiał czarnej koszulki na ramiączkach w której sypiałam. Mało jej z siebie nie zerwałam. Łapczywie wciągałam powietrze w płuca. Tak mocno, że do dnia dzisiejszego rwą mnie przy każdym większym wdechu. W tamtym czasie często miałam takie akcje. A potem było tylko gorzej. Ale dojdziemy do tego.
Rozejrzałam się powoli wokół by zorientować się czy to dalej sen czy już jawa. Od czasu do czasu potrafiłam śnić w snach i budzić się z krzykiem dwukrotnie. Raz na prawdę, raz wyimaginowanie. Ale byłam przyzwyczajona. Westchnęłam lekko i zrzuciłam podziurawiony, brązowy koc pełen łatek na podłogę. Upadł z głośnym plaskiem.
-Lisa, do cholery.-mruknął Arin z dolnej pryczy. Z pod jego koca wystawały tylko czarne włosy i stopy z drugiej strony.
-Siedź cicho.-odwarknęłam, ale mimo to w lepszym humorze zeskoczyłam na ziemię. Świadomość że ktoś jeszcze jest w tym magazynie napawała optymizmem.
W tym momencie zaznaczę, ze znajdowaliśmy się w obozie Arina i Mary Rose. No i od dłuższego czasu także i moim. Był to zaśniedziały i przeżarty przez rdzę budynek wielkości obory. Dach w kilku miejscach był dziurawy a drewniana podłoga już dawno spleśniała ale dało się tu przeżyć. W tamtym czasie było to trudne, nawet bardzo. Ale przynajmniej możliwe. Jeśli cofnąć się jeszcze wstecz, gdzie każda noc była siedliskiem koszmarów i potworów...można by powiedzieć że żyliśmy w luksusach. Mieliśmy jedzenie, ubrania, siebie nawzajem. Wspominałam już o jedzeniu?
Spojrzałam w górę ciesząc oczy widokiem gwiazd i ptaków na zerwanym drucie. Na środku hali była naprawde olbrzymia dziura, ale zawsze ją lubiłam. Prowiant ukryty był po drugiej stronie w rozwalonym silosie. Przeszłam się wzdłuż półek i zobaczyłam coś czego nigdy nie spodziewałam się zobaczyć.
-Jak zwykle. Tyle rzeczy może cię tu zaskoczyć.-uśmiechnęłam się i sięgnęłam po brzoskwinie. Może była lekko podgniła z jednej strony, a z drugiej została lepka ciapa od upadku, ale przynajmniej zachowała jako tako smak. W drugą dłoń chwyciłam jabłko i wyszłam ostrożnie z betonowego wała.
Powoli podreptałam do kąta nieopodal i przykucnęłam obok śpiwora.
-Nie śpisz, co?-wbiłam starszej pani palec w policzek.
-Lisa, słońce.-odezwała się do mnie pogodnie. Zawsze miała taki ciepły głos.-Jeszcze raz to zrobisz i stracisz palec.-uśmiechnęłam się na jej groźbę, a z głosu wywnioskowałam, że nie spała już od dawna.
-Śniadanie?-zapytałam się, ale zabrzmiało to raczej jak bełkot, bo w międzyczasie ziewnęłam.
-Od ciebie zawsze.-oddałam jej jabłko i otarłam łzy z kącików oczu. Milczałyśmy dobrą chwile, a Mary Rose starała się zjeść jabłko. Zęby nie służyły jej już tak jak należy.
-Znowu boli?-mruknęłam przysuwając się bliżej i opierając o jej ramie, kiedy usiadła. W tamtym czasie mocno dokuczały jej bóle kręgosłupa.
-Mnie fizycznie, ciebie psychicznie. Ha!-zaśmiała się, żartując. Posłałam jej uśmiech i wyrzuciłam pestkę po owocu.
-O czym tak dyskutujecie, co?-zapytał Arin siadając skrzyżnie naprzeciw nas. Zawsze był troskliwy i wesoły. Ale pod żadnym pozorem nie można go było brać za wesołka.
-O tym jakiego mamy pecha, że żyjemy. Rozumiesz.-machnęłam na niego ręką i odwróciłam wzrok. Chłopak tak mocno przewrócił oczami, że bałam się że wyskoczą mu z orbit. Po chwili zrezygnował i przetarł je bo pewnie go zabolało. Prychnęłam cicho śmiechem.
-Taaaa. Czyli to co zwykle.-spojrzał na Mary Rose, jakby to ona była powodem mojego zachowania. Ale ona tylko wzruszyła ramionami i prychnęła naśladując mnie. Przybiłyśmy sobie żółwika.
-To o czym był dzisiejszy sen?-zapytała mnie kobieta klepiąc po dłoni. Wytężyłam mózg żeby przypomnieć sobie szczegóły.
-Biegnę przez las. Ten sam w którym mnie znaleźliście.-mówię powoli.-I nagle doznaję jakby uczucia dejavu, rozumiecie? Nagle mnie cofa. Biegnę dalej i znowu ląduje w miejscu w którym zaczęłam. I tak w kółko, i w kółko, i w kółko. Aż rozbolała mnie głowa. Nie mogę się zatrzymać, ani przerwać. Nie męczę się tak jakbym nigdy nie przebiegła tyle ile myślałam ze przebiegłam licząc każde cofnięcie się. To było jak błędne koło. Ale co to znaczy to nie wiem.-westchnęłam. Mary Rose spojrzała na mnie uważnie, ale się nie odezwała. Za to Arin nie szczędził uwag.
-Po prostu masz coś nie ten teges z głową.-pokiwał znacząco głową.
-Mhm.-udałam że biorę jego propozycję na serio.-Też tak pomyślałam, ale...Arin, do cholery, pomóż mi!-walnęłam go po głowie. Zachichotał, co brzmiało wyjątkowo zabawnie. Arin miał specyficzny śmiech, tym bardziej chichot, do którego trzeba było się przyzwyczaić. Na szczęście dawno to zrobiłam bo inaczej wybuchłabym własnym śmiechem. Który...no cóż...też piękny nie był.
-Nie wiem co to mogło być, serio.-przeciągnął się a ja mogłam obserwować jak podnosi mu się koszulka. Zamruczałam na pokaz i chwyciłam go za gumkę od bokserek w których spał. Spojrzał na mnie wilkiem i opuścił ramiona. Przez chwile siłowaliśmy się na spojrzenia, po czym tylko chwycił mnie za palce i odłożył je na moje kolano.
Szczerze, to zawsze podziwiałam jego ciało. Arin był wysoki i chudy, ale mimo wszystko umięśniony i wysportowany. Miał proste, przydługie włosy które opadały na jego smukłą twarz. Zawsze przypominał mi elfa. Mrugnęłam do niego, na co on warknął i wróciłam do rozmowy z Mary Rose.
-Masz jakiś pomysł?-zagadnęłam.
-Nie.-odpowiedziała po prostu a ja skinęłam głowa.-Dzieci, słuchajcie mnie uważnie.-odchrząknęła, a ja już wiedziałam, że sprawa jest poważna i należy słuchać. Arin tez. Posłusznie odwróciliśmy się w jej stronę.-Dzisiaj po południu opuszczacie kryjówkę.
-Ok.-wzruszyłam ramionami.
-Czekaj.-Arin pacnął mnie palcem w czoło.-M y opuszczamy?
-Tak. Idziecie sami.
-C-co?-wyjąkałam.
-Ja tu zostaję.-powiedziała spokojnie. Oniemieliśmy. Własnie otwieraliśmy usta, żeby zaprotestować, ale kobieta nam przerwała.-Słuchajcie. Jestem już stara. Ledwo chodzę i mam problemy z jedzeniem. Nie możecie się już mną opiekować. To czas, żebyście ruszyli dalej sami.
-M-mary...-zaczęłam trzęsącym się głosem. Nie wiedziałam co się dzieje. W te minutę zdołała zburzyć mój porządek świata. Poczułam się jak tamtej nocy. "Sama pośród chaosu."
-No już, Elizabeth.-dotknęła mojego policzka a ja dopiero teraz zorientowałam się jaka wydaje się krucha. A zaledwie chwile temu przybijałam jej żółwika.-Wiecie, co potrafię. Mój czas już nadszedł. A dokładnie, to nadejdzie o czternastej dnia dzisiejszego. Wtedy chce wiedzieć, że jesteście gdzieś daleko. Bezpieczni.-dodała nacisk na ostatnie słowo.
-Skąd możesz być tego taka pewna?-pisnęłam, może tylko trochę dziecinnie. Arin położył mi dłoń na ramieniu. Wiedziałam, że własnie się poddał.
Prawdopodobnie nie macie pojęcia co to jest tak zwane "to co potrafi Mary Rose". Czas opowiedzieć wam co się dzieję, jeśli człowiek zostanie zakażony ta chorobą, która opanowała świat. My nazywamy ją A.O.Z.T.. W rozwinięciu Aware Of Zombie's Teeth. Nie jest to, co prawda, nazwa naukowa, ale szybko się przyjęła. Choroba przenosi się głównie przez układ krwionośny. Głównie ugryzienie lub transfuzja zakażonej krwi. Ale w tamtym świecie było to głównie ugryzienie. W sumie tylko ugryzienie. Taaak.
Przepraszam, zawiesiłam się. Więc osoba która jest zakażona chorobą, albo umiera, żeby zaraz potem się odrodzić, albo przeżywa, żeby do końca życia znosić jej skutki. Ta co umarła, żeby przeżyć, zmienia się w tak zwanego zombie. Jest chodzącym trupem. Kreaturą bez myśli i serca. Zabić można tylko i wyłącznie uszkadzając mózg lub rdzeń kręgowy. Ale jak wspomniałam, są ludzie którym udaje się przeżyć. Jest to jedna osoba na tysiąc, ale jednak jest. I takim przypadkiem jest Mary Rose. Została ugryziona jeszcze przed tym jak spotkała Arina. W szpitalu polowym już chcieli ja odstrzelić, kiedy nagle okazało się, że wszystko z nią w porządku. No prawie. Od tamtego czasu odczuwa dokuczliwy ból kręgów. No i wie kiedy ktoś umrze. Może napisałam to za szybko, ale taka jest prawda.
Mary Rose wyczuwa śmierć. Jeśli podejdzie dość blisko źródła jest w stanie powiedzieć gdzie i przez co. Widzi tak tydzień do przodu. Jeśli osoba jeszcze nie jest zagrożona Mary nie wyczuwa nic niepokojącego. Kilka razy przydało nam się to. I mimo, że znajdą się tacy, którzy powiedzą "Przyszłość da się zmienić", to tego się nie da. Po prostu. Próbowaliśmy oszukać przeznaczenie, kiedy byliśmy młodzi i naiwni. Spotkaliśmy człowieka ze złamaną nogą. Mary Rose powiedziała nam, że za dwie godziny umrze przez zakażenie. Więc opatrzyliśmy go prawidłowo i kiedy myśleliśmy, że wszystko będzie dobrze z krzaków wypełzł...a raczej wypełzła, bo tylko górna połowa, zombie i zatopił zęby w szyi tego mężczyzny. Dokładnie dwie godziny po ostrzeżeniu Mary. "Owszem," mawiała, "przyczyna może się zmienić. Ale nie sama śmierć."
Więc wiecie jak byliśmy zrozpaczeni słysząc jej osąd.
-Macie około siedem godzin, żeby opuścić to miejsce. W południe ma was tu nie być.-zarządziła po czym odwróciła się do ściany. Chciałam z nią porozmawiać, ale Arin chwycił mnie za rękę i odciągnął do naszych prycz. Rzucił mi plecak i zaczął się pakować.
-Arin.-szepnęłam.-Arin, co my...?
-Pakuj się.-westchnął tylko i ruszył do ogniska, które, wygaszone poprzedniego wieczora, wydawało się smutne i opuszczone.
-Arin, proszę. Możemy...-przestałam, kiedy odwrócił się w moja stronę. Zobaczyłam, że boli go tak samo, więc chwyciłam własny płócienny plecak i wpakowałam tam zapasy po czym zwinęłam koce i przytroczyłam je do obu toreb.-Nie możemy.-powiedziałam cichutko i zamknęłam na chwile oczy. Zanuciłam w głowie stara piosenkę, która zawsze mnie rozweselała i z nowa energia ruszyłam do pracy. Owszem, będzie mi smutno. Ale przynajmniej nie zeżrą ją zombie.
Jak teraz na to patrzę, myślę że byłam niesamowita w bagatelizowaniu problemów i szukaniu rezerw wewnętrznego szczęścia. W sumie nadal jestem.
Około jedenastej byliśmy gotowi. Broń przy sobie. Prowiant w plecaku. Ubrania na sobie. Wsadzałam własnie sznurówki do wnętrza trampek, kiedy zauważyłam, że podchodzi do nas Mary Rose. Uściskała nas krótko i pożegnała słowami:
-Bądźcie dzielni.-posłała nam ostatni uśmiech i cofnęła się w głąb budynku.
-Żegnaj.-powiedział Arin i otworzył ostrożnie drzwi.
-Bywaj!-zawołałam i wybiegłam za nim w mgłę.
Minęło bardzo dużo czasu. Naprawdę bardzo dużo. Zanim dowiedziałam się, że Mary Rose wcale nie zamierzała umrzeć ze starości. Ledwie przekroczyliśmy granicę lasu, który otaczał magazyn a zobaczyliśmy dym na niebie. Pomyśleliśmy, że Mary rozpaliła ognisko na pocieszenie więc posłałam jej całusa i zniknęliśmy za wzgórzem. No cóż. Byliśmy blisko. W samo południe do magazynu dostały się zombie. Na co Mary tylko czekała. Odpaliła wcześniej podłożony ładunek i puściła cały magazyn z dymem. Ogień szalał kilka godzin i kobieta dożyła czternastej tylko dlatego że była w silosie. Dobrze wiem, że się nie bała. Mary Rose spłonęła żywcem dostarczając nam bezpiecznej drogi.
W tym momencie, i przez tę ofiarę, zaczęła się nasza podróż.
Rozejrzałam się powoli wokół by zorientować się czy to dalej sen czy już jawa. Od czasu do czasu potrafiłam śnić w snach i budzić się z krzykiem dwukrotnie. Raz na prawdę, raz wyimaginowanie. Ale byłam przyzwyczajona. Westchnęłam lekko i zrzuciłam podziurawiony, brązowy koc pełen łatek na podłogę. Upadł z głośnym plaskiem.
-Lisa, do cholery.-mruknął Arin z dolnej pryczy. Z pod jego koca wystawały tylko czarne włosy i stopy z drugiej strony.
-Siedź cicho.-odwarknęłam, ale mimo to w lepszym humorze zeskoczyłam na ziemię. Świadomość że ktoś jeszcze jest w tym magazynie napawała optymizmem.
W tym momencie zaznaczę, ze znajdowaliśmy się w obozie Arina i Mary Rose. No i od dłuższego czasu także i moim. Był to zaśniedziały i przeżarty przez rdzę budynek wielkości obory. Dach w kilku miejscach był dziurawy a drewniana podłoga już dawno spleśniała ale dało się tu przeżyć. W tamtym czasie było to trudne, nawet bardzo. Ale przynajmniej możliwe. Jeśli cofnąć się jeszcze wstecz, gdzie każda noc była siedliskiem koszmarów i potworów...można by powiedzieć że żyliśmy w luksusach. Mieliśmy jedzenie, ubrania, siebie nawzajem. Wspominałam już o jedzeniu?
Spojrzałam w górę ciesząc oczy widokiem gwiazd i ptaków na zerwanym drucie. Na środku hali była naprawde olbrzymia dziura, ale zawsze ją lubiłam. Prowiant ukryty był po drugiej stronie w rozwalonym silosie. Przeszłam się wzdłuż półek i zobaczyłam coś czego nigdy nie spodziewałam się zobaczyć.
-Jak zwykle. Tyle rzeczy może cię tu zaskoczyć.-uśmiechnęłam się i sięgnęłam po brzoskwinie. Może była lekko podgniła z jednej strony, a z drugiej została lepka ciapa od upadku, ale przynajmniej zachowała jako tako smak. W drugą dłoń chwyciłam jabłko i wyszłam ostrożnie z betonowego wała.
Powoli podreptałam do kąta nieopodal i przykucnęłam obok śpiwora.
-Nie śpisz, co?-wbiłam starszej pani palec w policzek.
-Lisa, słońce.-odezwała się do mnie pogodnie. Zawsze miała taki ciepły głos.-Jeszcze raz to zrobisz i stracisz palec.-uśmiechnęłam się na jej groźbę, a z głosu wywnioskowałam, że nie spała już od dawna.
-Śniadanie?-zapytałam się, ale zabrzmiało to raczej jak bełkot, bo w międzyczasie ziewnęłam.
-Od ciebie zawsze.-oddałam jej jabłko i otarłam łzy z kącików oczu. Milczałyśmy dobrą chwile, a Mary Rose starała się zjeść jabłko. Zęby nie służyły jej już tak jak należy.
-Znowu boli?-mruknęłam przysuwając się bliżej i opierając o jej ramie, kiedy usiadła. W tamtym czasie mocno dokuczały jej bóle kręgosłupa.
-Mnie fizycznie, ciebie psychicznie. Ha!-zaśmiała się, żartując. Posłałam jej uśmiech i wyrzuciłam pestkę po owocu.
-O czym tak dyskutujecie, co?-zapytał Arin siadając skrzyżnie naprzeciw nas. Zawsze był troskliwy i wesoły. Ale pod żadnym pozorem nie można go było brać za wesołka.
-O tym jakiego mamy pecha, że żyjemy. Rozumiesz.-machnęłam na niego ręką i odwróciłam wzrok. Chłopak tak mocno przewrócił oczami, że bałam się że wyskoczą mu z orbit. Po chwili zrezygnował i przetarł je bo pewnie go zabolało. Prychnęłam cicho śmiechem.
-Taaaa. Czyli to co zwykle.-spojrzał na Mary Rose, jakby to ona była powodem mojego zachowania. Ale ona tylko wzruszyła ramionami i prychnęła naśladując mnie. Przybiłyśmy sobie żółwika.
-To o czym był dzisiejszy sen?-zapytała mnie kobieta klepiąc po dłoni. Wytężyłam mózg żeby przypomnieć sobie szczegóły.
-Biegnę przez las. Ten sam w którym mnie znaleźliście.-mówię powoli.-I nagle doznaję jakby uczucia dejavu, rozumiecie? Nagle mnie cofa. Biegnę dalej i znowu ląduje w miejscu w którym zaczęłam. I tak w kółko, i w kółko, i w kółko. Aż rozbolała mnie głowa. Nie mogę się zatrzymać, ani przerwać. Nie męczę się tak jakbym nigdy nie przebiegła tyle ile myślałam ze przebiegłam licząc każde cofnięcie się. To było jak błędne koło. Ale co to znaczy to nie wiem.-westchnęłam. Mary Rose spojrzała na mnie uważnie, ale się nie odezwała. Za to Arin nie szczędził uwag.
-Po prostu masz coś nie ten teges z głową.-pokiwał znacząco głową.
-Mhm.-udałam że biorę jego propozycję na serio.-Też tak pomyślałam, ale...Arin, do cholery, pomóż mi!-walnęłam go po głowie. Zachichotał, co brzmiało wyjątkowo zabawnie. Arin miał specyficzny śmiech, tym bardziej chichot, do którego trzeba było się przyzwyczaić. Na szczęście dawno to zrobiłam bo inaczej wybuchłabym własnym śmiechem. Który...no cóż...też piękny nie był.
-Nie wiem co to mogło być, serio.-przeciągnął się a ja mogłam obserwować jak podnosi mu się koszulka. Zamruczałam na pokaz i chwyciłam go za gumkę od bokserek w których spał. Spojrzał na mnie wilkiem i opuścił ramiona. Przez chwile siłowaliśmy się na spojrzenia, po czym tylko chwycił mnie za palce i odłożył je na moje kolano.
Szczerze, to zawsze podziwiałam jego ciało. Arin był wysoki i chudy, ale mimo wszystko umięśniony i wysportowany. Miał proste, przydługie włosy które opadały na jego smukłą twarz. Zawsze przypominał mi elfa. Mrugnęłam do niego, na co on warknął i wróciłam do rozmowy z Mary Rose.
-Masz jakiś pomysł?-zagadnęłam.
-Nie.-odpowiedziała po prostu a ja skinęłam głowa.-Dzieci, słuchajcie mnie uważnie.-odchrząknęła, a ja już wiedziałam, że sprawa jest poważna i należy słuchać. Arin tez. Posłusznie odwróciliśmy się w jej stronę.-Dzisiaj po południu opuszczacie kryjówkę.
-Ok.-wzruszyłam ramionami.
-Czekaj.-Arin pacnął mnie palcem w czoło.-M y opuszczamy?
-Tak. Idziecie sami.
-C-co?-wyjąkałam.
-Ja tu zostaję.-powiedziała spokojnie. Oniemieliśmy. Własnie otwieraliśmy usta, żeby zaprotestować, ale kobieta nam przerwała.-Słuchajcie. Jestem już stara. Ledwo chodzę i mam problemy z jedzeniem. Nie możecie się już mną opiekować. To czas, żebyście ruszyli dalej sami.
-M-mary...-zaczęłam trzęsącym się głosem. Nie wiedziałam co się dzieje. W te minutę zdołała zburzyć mój porządek świata. Poczułam się jak tamtej nocy. "Sama pośród chaosu."
-No już, Elizabeth.-dotknęła mojego policzka a ja dopiero teraz zorientowałam się jaka wydaje się krucha. A zaledwie chwile temu przybijałam jej żółwika.-Wiecie, co potrafię. Mój czas już nadszedł. A dokładnie, to nadejdzie o czternastej dnia dzisiejszego. Wtedy chce wiedzieć, że jesteście gdzieś daleko. Bezpieczni.-dodała nacisk na ostatnie słowo.
-Skąd możesz być tego taka pewna?-pisnęłam, może tylko trochę dziecinnie. Arin położył mi dłoń na ramieniu. Wiedziałam, że własnie się poddał.
Prawdopodobnie nie macie pojęcia co to jest tak zwane "to co potrafi Mary Rose". Czas opowiedzieć wam co się dzieję, jeśli człowiek zostanie zakażony ta chorobą, która opanowała świat. My nazywamy ją A.O.Z.T.. W rozwinięciu Aware Of Zombie's Teeth. Nie jest to, co prawda, nazwa naukowa, ale szybko się przyjęła. Choroba przenosi się głównie przez układ krwionośny. Głównie ugryzienie lub transfuzja zakażonej krwi. Ale w tamtym świecie było to głównie ugryzienie. W sumie tylko ugryzienie. Taaak.
Przepraszam, zawiesiłam się. Więc osoba która jest zakażona chorobą, albo umiera, żeby zaraz potem się odrodzić, albo przeżywa, żeby do końca życia znosić jej skutki. Ta co umarła, żeby przeżyć, zmienia się w tak zwanego zombie. Jest chodzącym trupem. Kreaturą bez myśli i serca. Zabić można tylko i wyłącznie uszkadzając mózg lub rdzeń kręgowy. Ale jak wspomniałam, są ludzie którym udaje się przeżyć. Jest to jedna osoba na tysiąc, ale jednak jest. I takim przypadkiem jest Mary Rose. Została ugryziona jeszcze przed tym jak spotkała Arina. W szpitalu polowym już chcieli ja odstrzelić, kiedy nagle okazało się, że wszystko z nią w porządku. No prawie. Od tamtego czasu odczuwa dokuczliwy ból kręgów. No i wie kiedy ktoś umrze. Może napisałam to za szybko, ale taka jest prawda.
Mary Rose wyczuwa śmierć. Jeśli podejdzie dość blisko źródła jest w stanie powiedzieć gdzie i przez co. Widzi tak tydzień do przodu. Jeśli osoba jeszcze nie jest zagrożona Mary nie wyczuwa nic niepokojącego. Kilka razy przydało nam się to. I mimo, że znajdą się tacy, którzy powiedzą "Przyszłość da się zmienić", to tego się nie da. Po prostu. Próbowaliśmy oszukać przeznaczenie, kiedy byliśmy młodzi i naiwni. Spotkaliśmy człowieka ze złamaną nogą. Mary Rose powiedziała nam, że za dwie godziny umrze przez zakażenie. Więc opatrzyliśmy go prawidłowo i kiedy myśleliśmy, że wszystko będzie dobrze z krzaków wypełzł...a raczej wypełzła, bo tylko górna połowa, zombie i zatopił zęby w szyi tego mężczyzny. Dokładnie dwie godziny po ostrzeżeniu Mary. "Owszem," mawiała, "przyczyna może się zmienić. Ale nie sama śmierć."
Więc wiecie jak byliśmy zrozpaczeni słysząc jej osąd.
-Macie około siedem godzin, żeby opuścić to miejsce. W południe ma was tu nie być.-zarządziła po czym odwróciła się do ściany. Chciałam z nią porozmawiać, ale Arin chwycił mnie za rękę i odciągnął do naszych prycz. Rzucił mi plecak i zaczął się pakować.
-Arin.-szepnęłam.-Arin, co my...?
-Pakuj się.-westchnął tylko i ruszył do ogniska, które, wygaszone poprzedniego wieczora, wydawało się smutne i opuszczone.
-Arin, proszę. Możemy...-przestałam, kiedy odwrócił się w moja stronę. Zobaczyłam, że boli go tak samo, więc chwyciłam własny płócienny plecak i wpakowałam tam zapasy po czym zwinęłam koce i przytroczyłam je do obu toreb.-Nie możemy.-powiedziałam cichutko i zamknęłam na chwile oczy. Zanuciłam w głowie stara piosenkę, która zawsze mnie rozweselała i z nowa energia ruszyłam do pracy. Owszem, będzie mi smutno. Ale przynajmniej nie zeżrą ją zombie.
Jak teraz na to patrzę, myślę że byłam niesamowita w bagatelizowaniu problemów i szukaniu rezerw wewnętrznego szczęścia. W sumie nadal jestem.
Około jedenastej byliśmy gotowi. Broń przy sobie. Prowiant w plecaku. Ubrania na sobie. Wsadzałam własnie sznurówki do wnętrza trampek, kiedy zauważyłam, że podchodzi do nas Mary Rose. Uściskała nas krótko i pożegnała słowami:
-Bądźcie dzielni.-posłała nam ostatni uśmiech i cofnęła się w głąb budynku.
-Żegnaj.-powiedział Arin i otworzył ostrożnie drzwi.
-Bywaj!-zawołałam i wybiegłam za nim w mgłę.
Minęło bardzo dużo czasu. Naprawdę bardzo dużo. Zanim dowiedziałam się, że Mary Rose wcale nie zamierzała umrzeć ze starości. Ledwie przekroczyliśmy granicę lasu, który otaczał magazyn a zobaczyliśmy dym na niebie. Pomyśleliśmy, że Mary rozpaliła ognisko na pocieszenie więc posłałam jej całusa i zniknęliśmy za wzgórzem. No cóż. Byliśmy blisko. W samo południe do magazynu dostały się zombie. Na co Mary tylko czekała. Odpaliła wcześniej podłożony ładunek i puściła cały magazyn z dymem. Ogień szalał kilka godzin i kobieta dożyła czternastej tylko dlatego że była w silosie. Dobrze wiem, że się nie bała. Mary Rose spłonęła żywcem dostarczając nam bezpiecznej drogi.
W tym momencie, i przez tę ofiarę, zaczęła się nasza podróż.
piątek, 24 lipca 2015
Prolog
Witam cię, kimkolwiek jesteś. Własnie zaczynasz czytać, jeśli się nie mylę. Tak czy inaczej, musisz zaczynać, prawda? Upewnij się że słyszysz mój głos w swojej głowie. Albo wiesz co? Lepiej tego nie rób bo cię jeszcze gdzieś zamkną.
Nie przedstawiłam się? Przepraszam. Jestem Elizabeth Crosslow. Kiedy ty to czytasz, prawdopodobnie już nie żyję. Nie mylisz się. Niestety. Ta historia prowadzi do mojej śmierci. Na końcu moje serce się zatrzyma i prędko nie ruszy. A właściwie to już w ogóle nie ruszy. Przecież będę martwa.
Ale tez szczęśliwa.
Pytasz się dlaczego, ale przecież odpowiedź jest jasna. Ktoś pozna moja historię. Mimo, że może to zająć miesiące, lata, tysiąclecia. Ktoś znajdzie ten zeszyt i spojrzy w przeszłość. Ah, jak ja bym tego chciała. Ale spokojnie. Nie spiesz się.
Może zaczniemy zwyczajnie, od samego początku? Tak? Ciesze się.
A więc świat zaczął się walić o wiele wcześniej, ale na mnie odcisnęło to piętno dopiero pewnej parnej nocy w środku lata. Miałam wtedy siedem lat o ile dobrze pamiętam. Mieszkałam w Arizonie, istnej krainie kaktusów. Razem z rodziną, która składała się z taty, mamy i młodszej siostry, Anny. Miałyśmy pospolite imiona prawda? I tak miało być. Wszyscy planowaliśmy przeciętne życie bez ambitnego sensu życia ale za to w prostych luksusach i z przyjaciółmi u boku. Nadążasz? To dobrze.
Więc tak...kilka miesięcy wstecz odkryto niebezpiecznego wirusa. Nie. Nie chodzi mi o ebole, ani o nic w tym stylu. Rząd zarządził ścisła kwarantanne i właściwie nikt nie wiedział co się dzieje. Ale, czemu nie? Przecież wszyscy liczyli na proste, bezproblemowe życie. I tu tkwił problem. Zanim się zorientowaliśmy, zaraza dostała się na inne kontynenty. Mimo, ze to wszystko zaczęło się w Ameryce, najpierw upadła Europa. A dokładniej Francja. Wieża Eiffela, katedra Notre-dame, Łuk Triumfalny i takie tam. Wszystko upadło. Wystarczył miesiąc żeby francuska odmiana wydostała się zagranice i pomogła koleżkom w sąsiednich państwach. A moja rodzinka żyła sobie w błogiej nieświadomości, jeszcze wiele miesięcy po tym incydencie. Az do wspomnianej już nocy.
Było gorąco. Wspominałam już o tym? Akurat wtedy byłam nieźle wmiksowana w temat księżniczek. Zresztą Annie tez. Tak nazywałam siostrzyczkę, która miała wtedy nie więcej niż cztery lata. Ale tego tez nie mogę być pewna.Niektóre z tych wspomnień są już mocno mgliste. Ale dopóki je kojarzę, staram się to wszystko spisać. Wróćmy. Księżniczki.
Miałam na sobie ulubiona, różową koszule nocną. Annie miała identyczną tylko że niebieska, która podkreślała błękit jej oczu, tak podobny do mojego a jednak inny. Moje oczy były dziwna mieszanka. Niby błękit szafiru, ale zmieszany z szarością rozlanego betonu. Kiedy powiedziałam to tacie ten zaśmiał się i oznajmił że moje oczy są koloru stali. Jakby to było w ogóle możliwe. Jak teraz do tego wracam, myślę że chodziło mu o tę ostrość mojego spojrzenia która posiadałam od urodzenia. Rodzice śmiali się ze chciałam zabić pielęgniarkę wzrokiem, kiedy próbowała mnie obmyć po porodzie. Nic na to nie poradzę.
Mama własnie kładła nas spać. Czyli była dwudziesta pierwsza. Najpierw pocałowała mnie, jako że była starsza, a potem Annie, po czym zapaliła nam lampkę nocna i wyszła. I teraz pomyślałeś pewnie: "Zasnęłyście?" Otóż nie. Kto by zasypiał o tej porze? Dlatego skopałyśmy pościel i trzymając się za ręce zeszłyśmy na dół do salonu, do rodziców którzy siedzieli przed telewizorem. Zwykle byli blisko siebie, śmiali się z jakiegoś filmu lub przytulali. Tego dnia tak nie było. Mama skulona podtrzymywała kolana dłońmi a na drugim końcu kanapy tata wyglądał jakby siedział na szpilkach.
-Mamo?-spytała Annie.
-Tato?-dodałam. Mama ze zrozpaczona mina wyciągnęła do nas ramiona, w które zaraz wleciała szlochająca Annie. Zawsze była taka czuła. Czyjaś krzywda, jej krzywda.-Tato, co się dzieje?
-Wyjeżdżamy.-zarządził i zaraz z mama zaczęli krzątać się po salonie i kuchni. Chwile potem mama skoczyła na górę i wepchnęła do torby po trochu ubrań dla każdego.
-Tato, proszę!-zawołałam i tym skupiłam na sobie jego uwagę.-Tato...-zaczęłam zmuszając się do powstrzymania łez. Mężczyzna ukląkł przede mną i podniósł mój podbródek.
-Jesteś dzielna.-powiedział tylko i wrócił do kuchni.
A ja stałam pośrodku tego chaosu całkiem sama.
Po chwili usłyszałam krzyk. Jeden, drugi. Skowyt psa. Bezwiednie potrząsnęłam głową i ruszyłam schodami na górę. Pamiętam to dobrze. Szłam schodek po schodku błagając w myślach Boga o zbawienie. Serce waliło, dłonie się pociły, szloch ściskał gardło. Nie wiedziałam zupełnie co się działo. Co mam robić, co mam myśleć. Jedne wielkie niewiadome.
-Kochanie!-krzyk matki wdarł mi się w podświadomość. Mama właśnie zbiegała ze schodów ciągnąc Annie za sobą. Po drodze chwyciła mnie, mocno wbijając paznokcie w skórę. Poczułam krew zciekającą z nadgarstka i zawyłam z bólu.
Tata czekał na nas na dole. Jedna dłonią chwycił mnie, druga Annie. Mama złączyła palce z palcami młodszej córki i wspólnie podeszliśmy do drzwi tarasowych. Ojciec zajrzał za zasłonę i skinął głową. Zaczął się nasz szaleńczy bieg w którym nagrodą było życie. Brzmi dramatycznie? Tak było.
Tata wyrwał do przodu ciągnąc nas wszystkich za sobą. Z każdym krokiem moje bose stopy były poranione coraz bardziej a mój oddech stawał się cięższy. Słyszałam tez sapanie innych członków rodziny. Nie wiedziałam co o tym myśleć, co się dzieje. To sen, to sen, to sen. Tak mówiłam do siebie w myślach. Wspólnie biegliśmy po czerwonych skałach Arizony i ciągle ciepłym piasku nie mówiąc o kaktusach rosnących coraz częściej.
Wtedy moja mama się potknęła.
Żeby nie pociągnąć za sobą córki szybko puściła jej dłoń, a sama straciła równowagę i upadła.
-Mamo!-krzyknęła Annie, ale ojciec nie pozwolił jej się wyrwać.
-Nie odwracaj się.-powiedział twardo. A chwile potem usłyszeliśmy krzyk bólu. Mężczyzna, którego zwykłam nazywać tatą, na chwile zamknął oczy pozwalając sobie na dekoncentracje. I wtedy doszło do drugiej tragedii. Nie zapominaj, kimkolwiek jesteś, że kaktusy w Arizonie nie są tylko małymi kępkami z pięcioma kolcami na krzyż. Moja czteroletnia siostra trafiła akurat na takiego, który przewyższał ją i to o wiele. Ojcem szarpnęło do tyłu i wtedy zobaczyłam. Annie, ustawiona do pionu, wbita na grube kolce rośliny, własnie wydawała swoje ostatnie tchnienie. Pisnęłam cicho, bojąc się zaburzyć ten dziwny spokój i cisze. Starałam się wyrwać. To był czysty instynkt przetrwania. Ten mężczyzna własnie pozwolił połowie naszej rodziny skonać na naszych oczach. Przerażające, prawda? Z perspektywy czasu nie boli to już tak bardzo. Ale wtedy byłam p r z e r a ż o n a. Chciałam krzyczeć, ale ojciec zakrył mi usta swoja duża dłonią i przerzucił mnie przez ramie. Uderzałam go wiele razy w plecy i kopałam w brzuch. Mimo to nie postawił mnie. Parł uparcie na przód. Aż weszliśmy do lasu.
Po jakimś czasie usłyszałam kroki, które z pewnością nie należały do ojca i zdezorientowana zaczęłam wytężać słuch i usłyszałam ich jeszcze więcej. Jakby maszerował na nas niewielki oddział.
-Tato.-szepnęłam w jego dłoń, ale on tylko potrząsnął głowa. Zatrzymał się nasłuchując i podszedł do wielkiego drzewa, które zostało lekko naruszone po ostatniej wichurze. Bez ceregieli wepchnął mnie w jamę miedzy korzeniami. Pisnęłam przestraszna, ale on uśmiechnął się do mnie tak jakbym własnie wygrywała w nim szachy (co zdarzało mi się wyjątkowo często), położył palec na ustach i pokręcił głowa. Bezgłośnie wypowiedział słowa "Kocham cię." i cofnął się. Huknął tak, ze słychać go było w odległości kilkuset metrów po czym puścił się pędem w las. Ostatnie co widziałam były jego złote włosy znikające w ciemności. Usłyszałam jeszcze dwa huknięcia po czym nastała cisza. Niezmącona. Nie dająca się pokonać. Śmiertelna. Zakryłam uszy dłońmi i mało brakowało a zaczęłabym się huśtać w tył i przód. Jestem pewna, że minęły dwa dni, ponieważ słońce oświeciło mnie dwa razy.
I wtedy zostałam znaleziona.
Usłyszałam kroki, o wiele lżejsze niż tamte ale mimo tego wyrwało mi się niekontrolowane westchnięcie. Do mojej kryjówki dostała się czupryna czarnych, błyszczących włosów.
-Bu.-wydały dźwięk. Z ogłuszającym krzykiem cofnęłam się zasłaniając twarz, ale w odpowiedzi dostałam tylko głośny śmiech. Ponownie spojrzałam w tamta stronę tym razem szczerze zaciekawiona. Z górnych korzeni zwisał czarnowłosy chłopiec. Miał blada skórę i ogólnie wyglądał na lekko zabiedzonego. Ale mimo tego jego oczy błyszczały jak rozgwieżdżone niebo. Były nawet tego samego koloru.
Tak poznałam Arina Stetsona. Mojego najdroższego przyjaciela i obrońcę.
No cóż. Ale wtedy tego nie wiedziałam. Chłopiec będący wtedy rok starszy ode mnie krzyknął coś czego nie rozumiałam, zahipnotyzowana jego oczami po czym wyciągnął do mnie dłoń. Przez kilka sekund które ciągnęły się wieczność wpatrywałam się w niego podejrzliwie, ale w końcu nieufnie złapałam jego dłoń. I dzięki Bogu.
Wyciągnął mnie z tej dziury a zaraz potem dołączyła do nas pani mogąca mieć pięćdziesiąt-ileś lat. Chłopiec nazwał ja Mary Rose, więc zakodowałam sobie to imię w głowie. Kobieta obiecała się mną zająć. Po pierwsze spojrzała na moje bose stopy. Powiedziała że w takim stanie nie mogę w zadnym wypadku chodzić. Wtedy przedstawił się ciemnooki chłopiec.
-Arin.-powtórzyłam za nim. Było to moje pierwsze słowo po tym wszystkim. Arin uśmiechnął się uszczęśliwiony i zaproponował że mnie zaniesie. Podobno ta dwójka miała kryjówkę niedaleko. I tak tez się stało.
Udało mi się nawet przysnąć, kołysana delikatnie na ramionach czarnowłosego chłopca.
I tak to wszystko się zaczęło. Spędziłam z nimi wiele lat. Szczęśliwych i tych tragicznych. Ale byliśmy razem. Zawsze.
Ale czy na zawsze?
Nie przedstawiłam się? Przepraszam. Jestem Elizabeth Crosslow. Kiedy ty to czytasz, prawdopodobnie już nie żyję. Nie mylisz się. Niestety. Ta historia prowadzi do mojej śmierci. Na końcu moje serce się zatrzyma i prędko nie ruszy. A właściwie to już w ogóle nie ruszy. Przecież będę martwa.
Ale tez szczęśliwa.
Pytasz się dlaczego, ale przecież odpowiedź jest jasna. Ktoś pozna moja historię. Mimo, że może to zająć miesiące, lata, tysiąclecia. Ktoś znajdzie ten zeszyt i spojrzy w przeszłość. Ah, jak ja bym tego chciała. Ale spokojnie. Nie spiesz się.
Może zaczniemy zwyczajnie, od samego początku? Tak? Ciesze się.
A więc świat zaczął się walić o wiele wcześniej, ale na mnie odcisnęło to piętno dopiero pewnej parnej nocy w środku lata. Miałam wtedy siedem lat o ile dobrze pamiętam. Mieszkałam w Arizonie, istnej krainie kaktusów. Razem z rodziną, która składała się z taty, mamy i młodszej siostry, Anny. Miałyśmy pospolite imiona prawda? I tak miało być. Wszyscy planowaliśmy przeciętne życie bez ambitnego sensu życia ale za to w prostych luksusach i z przyjaciółmi u boku. Nadążasz? To dobrze.
Więc tak...kilka miesięcy wstecz odkryto niebezpiecznego wirusa. Nie. Nie chodzi mi o ebole, ani o nic w tym stylu. Rząd zarządził ścisła kwarantanne i właściwie nikt nie wiedział co się dzieje. Ale, czemu nie? Przecież wszyscy liczyli na proste, bezproblemowe życie. I tu tkwił problem. Zanim się zorientowaliśmy, zaraza dostała się na inne kontynenty. Mimo, ze to wszystko zaczęło się w Ameryce, najpierw upadła Europa. A dokładniej Francja. Wieża Eiffela, katedra Notre-dame, Łuk Triumfalny i takie tam. Wszystko upadło. Wystarczył miesiąc żeby francuska odmiana wydostała się zagranice i pomogła koleżkom w sąsiednich państwach. A moja rodzinka żyła sobie w błogiej nieświadomości, jeszcze wiele miesięcy po tym incydencie. Az do wspomnianej już nocy.
Było gorąco. Wspominałam już o tym? Akurat wtedy byłam nieźle wmiksowana w temat księżniczek. Zresztą Annie tez. Tak nazywałam siostrzyczkę, która miała wtedy nie więcej niż cztery lata. Ale tego tez nie mogę być pewna.Niektóre z tych wspomnień są już mocno mgliste. Ale dopóki je kojarzę, staram się to wszystko spisać. Wróćmy. Księżniczki.
Miałam na sobie ulubiona, różową koszule nocną. Annie miała identyczną tylko że niebieska, która podkreślała błękit jej oczu, tak podobny do mojego a jednak inny. Moje oczy były dziwna mieszanka. Niby błękit szafiru, ale zmieszany z szarością rozlanego betonu. Kiedy powiedziałam to tacie ten zaśmiał się i oznajmił że moje oczy są koloru stali. Jakby to było w ogóle możliwe. Jak teraz do tego wracam, myślę że chodziło mu o tę ostrość mojego spojrzenia która posiadałam od urodzenia. Rodzice śmiali się ze chciałam zabić pielęgniarkę wzrokiem, kiedy próbowała mnie obmyć po porodzie. Nic na to nie poradzę.
Mama własnie kładła nas spać. Czyli była dwudziesta pierwsza. Najpierw pocałowała mnie, jako że była starsza, a potem Annie, po czym zapaliła nam lampkę nocna i wyszła. I teraz pomyślałeś pewnie: "Zasnęłyście?" Otóż nie. Kto by zasypiał o tej porze? Dlatego skopałyśmy pościel i trzymając się za ręce zeszłyśmy na dół do salonu, do rodziców którzy siedzieli przed telewizorem. Zwykle byli blisko siebie, śmiali się z jakiegoś filmu lub przytulali. Tego dnia tak nie było. Mama skulona podtrzymywała kolana dłońmi a na drugim końcu kanapy tata wyglądał jakby siedział na szpilkach.
-Mamo?-spytała Annie.
-Tato?-dodałam. Mama ze zrozpaczona mina wyciągnęła do nas ramiona, w które zaraz wleciała szlochająca Annie. Zawsze była taka czuła. Czyjaś krzywda, jej krzywda.-Tato, co się dzieje?
-Wyjeżdżamy.-zarządził i zaraz z mama zaczęli krzątać się po salonie i kuchni. Chwile potem mama skoczyła na górę i wepchnęła do torby po trochu ubrań dla każdego.
-Tato, proszę!-zawołałam i tym skupiłam na sobie jego uwagę.-Tato...-zaczęłam zmuszając się do powstrzymania łez. Mężczyzna ukląkł przede mną i podniósł mój podbródek.
-Jesteś dzielna.-powiedział tylko i wrócił do kuchni.
A ja stałam pośrodku tego chaosu całkiem sama.
Po chwili usłyszałam krzyk. Jeden, drugi. Skowyt psa. Bezwiednie potrząsnęłam głową i ruszyłam schodami na górę. Pamiętam to dobrze. Szłam schodek po schodku błagając w myślach Boga o zbawienie. Serce waliło, dłonie się pociły, szloch ściskał gardło. Nie wiedziałam zupełnie co się działo. Co mam robić, co mam myśleć. Jedne wielkie niewiadome.
-Kochanie!-krzyk matki wdarł mi się w podświadomość. Mama właśnie zbiegała ze schodów ciągnąc Annie za sobą. Po drodze chwyciła mnie, mocno wbijając paznokcie w skórę. Poczułam krew zciekającą z nadgarstka i zawyłam z bólu.
Tata czekał na nas na dole. Jedna dłonią chwycił mnie, druga Annie. Mama złączyła palce z palcami młodszej córki i wspólnie podeszliśmy do drzwi tarasowych. Ojciec zajrzał za zasłonę i skinął głową. Zaczął się nasz szaleńczy bieg w którym nagrodą było życie. Brzmi dramatycznie? Tak było.
Tata wyrwał do przodu ciągnąc nas wszystkich za sobą. Z każdym krokiem moje bose stopy były poranione coraz bardziej a mój oddech stawał się cięższy. Słyszałam tez sapanie innych członków rodziny. Nie wiedziałam co o tym myśleć, co się dzieje. To sen, to sen, to sen. Tak mówiłam do siebie w myślach. Wspólnie biegliśmy po czerwonych skałach Arizony i ciągle ciepłym piasku nie mówiąc o kaktusach rosnących coraz częściej.
Wtedy moja mama się potknęła.
Żeby nie pociągnąć za sobą córki szybko puściła jej dłoń, a sama straciła równowagę i upadła.
-Mamo!-krzyknęła Annie, ale ojciec nie pozwolił jej się wyrwać.
-Nie odwracaj się.-powiedział twardo. A chwile potem usłyszeliśmy krzyk bólu. Mężczyzna, którego zwykłam nazywać tatą, na chwile zamknął oczy pozwalając sobie na dekoncentracje. I wtedy doszło do drugiej tragedii. Nie zapominaj, kimkolwiek jesteś, że kaktusy w Arizonie nie są tylko małymi kępkami z pięcioma kolcami na krzyż. Moja czteroletnia siostra trafiła akurat na takiego, który przewyższał ją i to o wiele. Ojcem szarpnęło do tyłu i wtedy zobaczyłam. Annie, ustawiona do pionu, wbita na grube kolce rośliny, własnie wydawała swoje ostatnie tchnienie. Pisnęłam cicho, bojąc się zaburzyć ten dziwny spokój i cisze. Starałam się wyrwać. To był czysty instynkt przetrwania. Ten mężczyzna własnie pozwolił połowie naszej rodziny skonać na naszych oczach. Przerażające, prawda? Z perspektywy czasu nie boli to już tak bardzo. Ale wtedy byłam p r z e r a ż o n a. Chciałam krzyczeć, ale ojciec zakrył mi usta swoja duża dłonią i przerzucił mnie przez ramie. Uderzałam go wiele razy w plecy i kopałam w brzuch. Mimo to nie postawił mnie. Parł uparcie na przód. Aż weszliśmy do lasu.
Po jakimś czasie usłyszałam kroki, które z pewnością nie należały do ojca i zdezorientowana zaczęłam wytężać słuch i usłyszałam ich jeszcze więcej. Jakby maszerował na nas niewielki oddział.
-Tato.-szepnęłam w jego dłoń, ale on tylko potrząsnął głowa. Zatrzymał się nasłuchując i podszedł do wielkiego drzewa, które zostało lekko naruszone po ostatniej wichurze. Bez ceregieli wepchnął mnie w jamę miedzy korzeniami. Pisnęłam przestraszna, ale on uśmiechnął się do mnie tak jakbym własnie wygrywała w nim szachy (co zdarzało mi się wyjątkowo często), położył palec na ustach i pokręcił głowa. Bezgłośnie wypowiedział słowa "Kocham cię." i cofnął się. Huknął tak, ze słychać go było w odległości kilkuset metrów po czym puścił się pędem w las. Ostatnie co widziałam były jego złote włosy znikające w ciemności. Usłyszałam jeszcze dwa huknięcia po czym nastała cisza. Niezmącona. Nie dająca się pokonać. Śmiertelna. Zakryłam uszy dłońmi i mało brakowało a zaczęłabym się huśtać w tył i przód. Jestem pewna, że minęły dwa dni, ponieważ słońce oświeciło mnie dwa razy.
I wtedy zostałam znaleziona.
Usłyszałam kroki, o wiele lżejsze niż tamte ale mimo tego wyrwało mi się niekontrolowane westchnięcie. Do mojej kryjówki dostała się czupryna czarnych, błyszczących włosów.
-Bu.-wydały dźwięk. Z ogłuszającym krzykiem cofnęłam się zasłaniając twarz, ale w odpowiedzi dostałam tylko głośny śmiech. Ponownie spojrzałam w tamta stronę tym razem szczerze zaciekawiona. Z górnych korzeni zwisał czarnowłosy chłopiec. Miał blada skórę i ogólnie wyglądał na lekko zabiedzonego. Ale mimo tego jego oczy błyszczały jak rozgwieżdżone niebo. Były nawet tego samego koloru.
Tak poznałam Arina Stetsona. Mojego najdroższego przyjaciela i obrońcę.
No cóż. Ale wtedy tego nie wiedziałam. Chłopiec będący wtedy rok starszy ode mnie krzyknął coś czego nie rozumiałam, zahipnotyzowana jego oczami po czym wyciągnął do mnie dłoń. Przez kilka sekund które ciągnęły się wieczność wpatrywałam się w niego podejrzliwie, ale w końcu nieufnie złapałam jego dłoń. I dzięki Bogu.
Wyciągnął mnie z tej dziury a zaraz potem dołączyła do nas pani mogąca mieć pięćdziesiąt-ileś lat. Chłopiec nazwał ja Mary Rose, więc zakodowałam sobie to imię w głowie. Kobieta obiecała się mną zająć. Po pierwsze spojrzała na moje bose stopy. Powiedziała że w takim stanie nie mogę w zadnym wypadku chodzić. Wtedy przedstawił się ciemnooki chłopiec.
-Arin.-powtórzyłam za nim. Było to moje pierwsze słowo po tym wszystkim. Arin uśmiechnął się uszczęśliwiony i zaproponował że mnie zaniesie. Podobno ta dwójka miała kryjówkę niedaleko. I tak tez się stało.
Udało mi się nawet przysnąć, kołysana delikatnie na ramionach czarnowłosego chłopca.
I tak to wszystko się zaczęło. Spędziłam z nimi wiele lat. Szczęśliwych i tych tragicznych. Ale byliśmy razem. Zawsze.
Ale czy na zawsze?
Subskrybuj:
Posty (Atom)