Rozejrzałam się powoli wokół by zorientować się czy to dalej sen czy już jawa. Od czasu do czasu potrafiłam śnić w snach i budzić się z krzykiem dwukrotnie. Raz na prawdę, raz wyimaginowanie. Ale byłam przyzwyczajona. Westchnęłam lekko i zrzuciłam podziurawiony, brązowy koc pełen łatek na podłogę. Upadł z głośnym plaskiem.
-Lisa, do cholery.-mruknął Arin z dolnej pryczy. Z pod jego koca wystawały tylko czarne włosy i stopy z drugiej strony.
-Siedź cicho.-odwarknęłam, ale mimo to w lepszym humorze zeskoczyłam na ziemię. Świadomość że ktoś jeszcze jest w tym magazynie napawała optymizmem.
W tym momencie zaznaczę, ze znajdowaliśmy się w obozie Arina i Mary Rose. No i od dłuższego czasu także i moim. Był to zaśniedziały i przeżarty przez rdzę budynek wielkości obory. Dach w kilku miejscach był dziurawy a drewniana podłoga już dawno spleśniała ale dało się tu przeżyć. W tamtym czasie było to trudne, nawet bardzo. Ale przynajmniej możliwe. Jeśli cofnąć się jeszcze wstecz, gdzie każda noc była siedliskiem koszmarów i potworów...można by powiedzieć że żyliśmy w luksusach. Mieliśmy jedzenie, ubrania, siebie nawzajem. Wspominałam już o jedzeniu?
Spojrzałam w górę ciesząc oczy widokiem gwiazd i ptaków na zerwanym drucie. Na środku hali była naprawde olbrzymia dziura, ale zawsze ją lubiłam. Prowiant ukryty był po drugiej stronie w rozwalonym silosie. Przeszłam się wzdłuż półek i zobaczyłam coś czego nigdy nie spodziewałam się zobaczyć.
-Jak zwykle. Tyle rzeczy może cię tu zaskoczyć.-uśmiechnęłam się i sięgnęłam po brzoskwinie. Może była lekko podgniła z jednej strony, a z drugiej została lepka ciapa od upadku, ale przynajmniej zachowała jako tako smak. W drugą dłoń chwyciłam jabłko i wyszłam ostrożnie z betonowego wała.
Powoli podreptałam do kąta nieopodal i przykucnęłam obok śpiwora.
-Nie śpisz, co?-wbiłam starszej pani palec w policzek.
-Lisa, słońce.-odezwała się do mnie pogodnie. Zawsze miała taki ciepły głos.-Jeszcze raz to zrobisz i stracisz palec.-uśmiechnęłam się na jej groźbę, a z głosu wywnioskowałam, że nie spała już od dawna.
-Śniadanie?-zapytałam się, ale zabrzmiało to raczej jak bełkot, bo w międzyczasie ziewnęłam.
-Od ciebie zawsze.-oddałam jej jabłko i otarłam łzy z kącików oczu. Milczałyśmy dobrą chwile, a Mary Rose starała się zjeść jabłko. Zęby nie służyły jej już tak jak należy.
-Znowu boli?-mruknęłam przysuwając się bliżej i opierając o jej ramie, kiedy usiadła. W tamtym czasie mocno dokuczały jej bóle kręgosłupa.
-Mnie fizycznie, ciebie psychicznie. Ha!-zaśmiała się, żartując. Posłałam jej uśmiech i wyrzuciłam pestkę po owocu.
-O czym tak dyskutujecie, co?-zapytał Arin siadając skrzyżnie naprzeciw nas. Zawsze był troskliwy i wesoły. Ale pod żadnym pozorem nie można go było brać za wesołka.
-O tym jakiego mamy pecha, że żyjemy. Rozumiesz.-machnęłam na niego ręką i odwróciłam wzrok. Chłopak tak mocno przewrócił oczami, że bałam się że wyskoczą mu z orbit. Po chwili zrezygnował i przetarł je bo pewnie go zabolało. Prychnęłam cicho śmiechem.
-Taaaa. Czyli to co zwykle.-spojrzał na Mary Rose, jakby to ona była powodem mojego zachowania. Ale ona tylko wzruszyła ramionami i prychnęła naśladując mnie. Przybiłyśmy sobie żółwika.
-To o czym był dzisiejszy sen?-zapytała mnie kobieta klepiąc po dłoni. Wytężyłam mózg żeby przypomnieć sobie szczegóły.
-Biegnę przez las. Ten sam w którym mnie znaleźliście.-mówię powoli.-I nagle doznaję jakby uczucia dejavu, rozumiecie? Nagle mnie cofa. Biegnę dalej i znowu ląduje w miejscu w którym zaczęłam. I tak w kółko, i w kółko, i w kółko. Aż rozbolała mnie głowa. Nie mogę się zatrzymać, ani przerwać. Nie męczę się tak jakbym nigdy nie przebiegła tyle ile myślałam ze przebiegłam licząc każde cofnięcie się. To było jak błędne koło. Ale co to znaczy to nie wiem.-westchnęłam. Mary Rose spojrzała na mnie uważnie, ale się nie odezwała. Za to Arin nie szczędził uwag.
-Po prostu masz coś nie ten teges z głową.-pokiwał znacząco głową.
-Mhm.-udałam że biorę jego propozycję na serio.-Też tak pomyślałam, ale...Arin, do cholery, pomóż mi!-walnęłam go po głowie. Zachichotał, co brzmiało wyjątkowo zabawnie. Arin miał specyficzny śmiech, tym bardziej chichot, do którego trzeba było się przyzwyczaić. Na szczęście dawno to zrobiłam bo inaczej wybuchłabym własnym śmiechem. Który...no cóż...też piękny nie był.
-Nie wiem co to mogło być, serio.-przeciągnął się a ja mogłam obserwować jak podnosi mu się koszulka. Zamruczałam na pokaz i chwyciłam go za gumkę od bokserek w których spał. Spojrzał na mnie wilkiem i opuścił ramiona. Przez chwile siłowaliśmy się na spojrzenia, po czym tylko chwycił mnie za palce i odłożył je na moje kolano.
Szczerze, to zawsze podziwiałam jego ciało. Arin był wysoki i chudy, ale mimo wszystko umięśniony i wysportowany. Miał proste, przydługie włosy które opadały na jego smukłą twarz. Zawsze przypominał mi elfa. Mrugnęłam do niego, na co on warknął i wróciłam do rozmowy z Mary Rose.
-Masz jakiś pomysł?-zagadnęłam.
-Nie.-odpowiedziała po prostu a ja skinęłam głowa.-Dzieci, słuchajcie mnie uważnie.-odchrząknęła, a ja już wiedziałam, że sprawa jest poważna i należy słuchać. Arin tez. Posłusznie odwróciliśmy się w jej stronę.-Dzisiaj po południu opuszczacie kryjówkę.
-Ok.-wzruszyłam ramionami.
-Czekaj.-Arin pacnął mnie palcem w czoło.-M y opuszczamy?
-Tak. Idziecie sami.
-C-co?-wyjąkałam.
-Ja tu zostaję.-powiedziała spokojnie. Oniemieliśmy. Własnie otwieraliśmy usta, żeby zaprotestować, ale kobieta nam przerwała.-Słuchajcie. Jestem już stara. Ledwo chodzę i mam problemy z jedzeniem. Nie możecie się już mną opiekować. To czas, żebyście ruszyli dalej sami.
-M-mary...-zaczęłam trzęsącym się głosem. Nie wiedziałam co się dzieje. W te minutę zdołała zburzyć mój porządek świata. Poczułam się jak tamtej nocy. "Sama pośród chaosu."
-No już, Elizabeth.-dotknęła mojego policzka a ja dopiero teraz zorientowałam się jaka wydaje się krucha. A zaledwie chwile temu przybijałam jej żółwika.-Wiecie, co potrafię. Mój czas już nadszedł. A dokładnie, to nadejdzie o czternastej dnia dzisiejszego. Wtedy chce wiedzieć, że jesteście gdzieś daleko. Bezpieczni.-dodała nacisk na ostatnie słowo.
-Skąd możesz być tego taka pewna?-pisnęłam, może tylko trochę dziecinnie. Arin położył mi dłoń na ramieniu. Wiedziałam, że własnie się poddał.
Prawdopodobnie nie macie pojęcia co to jest tak zwane "to co potrafi Mary Rose". Czas opowiedzieć wam co się dzieję, jeśli człowiek zostanie zakażony ta chorobą, która opanowała świat. My nazywamy ją A.O.Z.T.. W rozwinięciu Aware Of Zombie's Teeth. Nie jest to, co prawda, nazwa naukowa, ale szybko się przyjęła. Choroba przenosi się głównie przez układ krwionośny. Głównie ugryzienie lub transfuzja zakażonej krwi. Ale w tamtym świecie było to głównie ugryzienie. W sumie tylko ugryzienie. Taaak.
Przepraszam, zawiesiłam się. Więc osoba która jest zakażona chorobą, albo umiera, żeby zaraz potem się odrodzić, albo przeżywa, żeby do końca życia znosić jej skutki. Ta co umarła, żeby przeżyć, zmienia się w tak zwanego zombie. Jest chodzącym trupem. Kreaturą bez myśli i serca. Zabić można tylko i wyłącznie uszkadzając mózg lub rdzeń kręgowy. Ale jak wspomniałam, są ludzie którym udaje się przeżyć. Jest to jedna osoba na tysiąc, ale jednak jest. I takim przypadkiem jest Mary Rose. Została ugryziona jeszcze przed tym jak spotkała Arina. W szpitalu polowym już chcieli ja odstrzelić, kiedy nagle okazało się, że wszystko z nią w porządku. No prawie. Od tamtego czasu odczuwa dokuczliwy ból kręgów. No i wie kiedy ktoś umrze. Może napisałam to za szybko, ale taka jest prawda.
Mary Rose wyczuwa śmierć. Jeśli podejdzie dość blisko źródła jest w stanie powiedzieć gdzie i przez co. Widzi tak tydzień do przodu. Jeśli osoba jeszcze nie jest zagrożona Mary nie wyczuwa nic niepokojącego. Kilka razy przydało nam się to. I mimo, że znajdą się tacy, którzy powiedzą "Przyszłość da się zmienić", to tego się nie da. Po prostu. Próbowaliśmy oszukać przeznaczenie, kiedy byliśmy młodzi i naiwni. Spotkaliśmy człowieka ze złamaną nogą. Mary Rose powiedziała nam, że za dwie godziny umrze przez zakażenie. Więc opatrzyliśmy go prawidłowo i kiedy myśleliśmy, że wszystko będzie dobrze z krzaków wypełzł...a raczej wypełzła, bo tylko górna połowa, zombie i zatopił zęby w szyi tego mężczyzny. Dokładnie dwie godziny po ostrzeżeniu Mary. "Owszem," mawiała, "przyczyna może się zmienić. Ale nie sama śmierć."
Więc wiecie jak byliśmy zrozpaczeni słysząc jej osąd.
-Macie około siedem godzin, żeby opuścić to miejsce. W południe ma was tu nie być.-zarządziła po czym odwróciła się do ściany. Chciałam z nią porozmawiać, ale Arin chwycił mnie za rękę i odciągnął do naszych prycz. Rzucił mi plecak i zaczął się pakować.
-Arin.-szepnęłam.-Arin, co my...?
-Pakuj się.-westchnął tylko i ruszył do ogniska, które, wygaszone poprzedniego wieczora, wydawało się smutne i opuszczone.
-Arin, proszę. Możemy...-przestałam, kiedy odwrócił się w moja stronę. Zobaczyłam, że boli go tak samo, więc chwyciłam własny płócienny plecak i wpakowałam tam zapasy po czym zwinęłam koce i przytroczyłam je do obu toreb.-Nie możemy.-powiedziałam cichutko i zamknęłam na chwile oczy. Zanuciłam w głowie stara piosenkę, która zawsze mnie rozweselała i z nowa energia ruszyłam do pracy. Owszem, będzie mi smutno. Ale przynajmniej nie zeżrą ją zombie.
Jak teraz na to patrzę, myślę że byłam niesamowita w bagatelizowaniu problemów i szukaniu rezerw wewnętrznego szczęścia. W sumie nadal jestem.
Około jedenastej byliśmy gotowi. Broń przy sobie. Prowiant w plecaku. Ubrania na sobie. Wsadzałam własnie sznurówki do wnętrza trampek, kiedy zauważyłam, że podchodzi do nas Mary Rose. Uściskała nas krótko i pożegnała słowami:
-Bądźcie dzielni.-posłała nam ostatni uśmiech i cofnęła się w głąb budynku.
-Żegnaj.-powiedział Arin i otworzył ostrożnie drzwi.
-Bywaj!-zawołałam i wybiegłam za nim w mgłę.
Minęło bardzo dużo czasu. Naprawdę bardzo dużo. Zanim dowiedziałam się, że Mary Rose wcale nie zamierzała umrzeć ze starości. Ledwie przekroczyliśmy granicę lasu, który otaczał magazyn a zobaczyliśmy dym na niebie. Pomyśleliśmy, że Mary rozpaliła ognisko na pocieszenie więc posłałam jej całusa i zniknęliśmy za wzgórzem. No cóż. Byliśmy blisko. W samo południe do magazynu dostały się zombie. Na co Mary tylko czekała. Odpaliła wcześniej podłożony ładunek i puściła cały magazyn z dymem. Ogień szalał kilka godzin i kobieta dożyła czternastej tylko dlatego że była w silosie. Dobrze wiem, że się nie bała. Mary Rose spłonęła żywcem dostarczając nam bezpiecznej drogi.
W tym momencie, i przez tę ofiarę, zaczęła się nasza podróż.
Nie!!! Nie mogła tak umrzeć.Niszczysz mi moją psychikę! Poza tym rozdział ge-nial-ny. Kiedy następny? Nie mogę już się wprost doczekać. Jesteś świetna! Blog cudowny. Mogłabyś tylko dodać jeszcze zwykłych obserwatorów? Masz już obserwatorów google, ale fajnie by było gdybyś dodała tych drugich. Jeśli nie pogubisz się w tym zdaniu to gratuluję xD
OdpowiedzUsuńUwielbiam w ogóle pomysł na tę historię. Super <3
Pozdrawiam i do następnego rozdziału!
M
Przepraszam, lubię niszczyć cudze *jak i swoją* psychiki. x'D Rozdziały będą pojawiać się co dwa tygodnie w niedzielę, no chyba, że pojawi się jakieś opóźnienie. *na stronie zawsze będzie o tym pisane* A że teraz wyjeżdżam, rozdział nie pojawi się 23 a dopiero 30 sierpnia ;; Aż mnie boli to planowanie w przyszłość.
UsuńPS. Wiem o co chodzi XD Tyle że nie wiem jak to ustawić. Nie jestem utalentowana jeśli chodzi o obsługę różnych rzeczy. *zacofana :v*
UsuńSpoko. Nie mogę się już doczekać :3 Na pewno będzie cudowny! Pozdrawiam i życzę duuuuużo weny.
UsuńCałuję, M
Wow *-* tak chyba na tę chwilę jestem w stanie powiedzieć (napisać) tylko tyle, no może jeszcze, że to było genialne! Z niecierpliwością czekam na następny rozdział ^^
OdpowiedzUsuńDziękuję za ciepłe słowa ^^ Ciesze się że ci się podoba. :')
UsuńTroszkem makabryczne, zważywszy na to, że czytałam w nocy na plaży, ale to tylko klimat xD Cuuuudo! Szkoda tylko, że Mary Rose tak szybko poszła z dymem xD
OdpowiedzUsuńBa dum tss XD No dziękuję bardzo :')
Usuń