środa, 13 stycznia 2016

Rozdział Czwarty-Szkarłatna krew

  Z samego rana, wspólnie z wschodem słońca, pożegnaliśmy się z Milano. Kobieta wyściskała mnie i poprosiła o dotrzymanie obietnicy.
-Wróć tu kiedyś.-poczochrała mi włosy ostatni raz.-Będę na straży.
-Bardzo dziękuję.-stanęłam na palcach i ucałowałam miękki policzek.-Jeszcze się spotkamy, Milano!-krzyknęłam biegnąc, ponieważ Arin już zagłębiał się ponownie w las. Przy linii drzew posłałam jej szybko buziaka przez ramie i smutna, a jednocześnie pełna nadziei dołączyłam do chłopaka.
-W końcu.-westchnął przeciągając się i ziewając.
-Milano była wspaniałą gospodynią.-spojrzałam na niego figlarnie.
-Chyba dla ciebie.-pstryknął mnie w czoło i wysunął się w przód. Rozmasowałam piekące miejsce i posłusznie podążałam za nim. Poprawiłam paski plecaka i cicho, niczym kot stąpałam po mchu.
  Ta strona lasu, po drugiej stronie działki Zaczarowanego Ogrodu, była inna niż ta którą tam dotarliśmy. Tamta była zielona, pełna kwiatów i małych zwierząt. Ta jednak wyróżniała się tym że zamiast trawy rósł tu krwisty mech a iglaste drzewa wręcz odrzucały zgniłym, ciemnym kolorem. Na krzakach rosło po kilka listków czy pączków, oraz resztki owoców, jak gałązka jagód, które zjedliśmy na obiad, chcąc zaoszczędzić na zapasach. Popiliśmy to "wodą z kałuży" jak to nazwałam i ruszyliśmy dalej po krótkim postoju.
-Pani Milano mówiła coś o tygodniu drogi, prawda?-zapytał się Arin odgarniając przede mną gałęzie. Wdzięcznie wymijałam je nawet bez jego pomocy.
-Tak.-przyznałam kiwając głową.-To...całkiem krótko.
-Krótko?-prychnął.
-Przecież kiedy podróżowaliśmy z Mary Rose...-tu zauważyłam, że Arin się lekko zasępił. Na prawdę nie wiem dlaczego.-...czasami szliśmy kilka miesięcy.
-Tak, wiem przecież.-odparł po chwili.-Po prostu chcę, żebyśmy znowu byli bezpieczni.-westchnął.
-Względnie bezpieczni.-zanuciłam cicho, ale na tyle by usłyszał. Prychnął tylko i zamilkł.
   Około południa piątego dnia naszej podróży z Zaczarowanego Ogrodu, zaskoczył nas deszcz. I to nie jakaś tam mżawka. Lało bite cztery godziny, a deszcz był tak lodowaty, że w którymkolwiek miejscu zetknął się ze skórą, czułam jak wbijają mi się w skórę tysiące lodowych igiełek. A wystarczyło kilka minut, żebym wszystkie ubrania miała przemoczone. Arin zarządził, że nie możemy wyciągnąć koców, ponieważ będą nam potem potrzebne suche, kiedy będziemy chcieli zasnąć, w końcu noce nie są ciepłe. Więc mokliśmy.
  I nie wyobrażajcie sobie, że w lesie mniej pada. Wcale nie. Krople łączyły się na gałęziach drzew, by grupą spaść perfidnie na środek czoła lub nos.
  Po jakimś czasie moje ciało zaczęło drżeć. Nie wiedziałam już czy mi gorąco czy zimno. Czułam tylko te dreszcze potrząsające moim ciałem. A chwile potem w moim gardle coś utknęło. Jakby jakaś maź. Czułam jakby w środku dróg oddechowych pojawiły się obślizgłe robaki. Zaczęłam brać szybkie oddechy, żeby przekonać się że droga do moich płuc jest drożna, ale zamiast tego po jakimś czasie nie mogłam normalnie złapać oddechu. I zaczął się kaszel. Ten kaszel który tyle razy w przeszłości męczył mnie, nie pozwalał oddychać. Arin odwrócił się szybko w moja stronę. Z przerażeniem wymalowanym na twarzy przeskoczył jakiś krzak i po chwili był przy mnie. Upadłam na kolana i tylko on mnie trzymał bym nie skończyła twarzą w błocie.
-Lisa!-słyszałam jak wymawia moje imię. Jakbym była po drugiej stronie szklanej bariery. -Elizabeth.-wymamrotał głaszcząc mnie po twarzy przy okazji sprawdzając temperaturę. Przeklął głośno rozglądając się wokół. Przez cały czas moim ciałem wstrząsały dreszcze i kaszel, który ranił moje gardło. Po chwili wyplułam krew, która nawet w szarej, błotnej kałuży odznaczała się królewskim szkarłatem. "Ładna." pomyślałam w przerwie między wzięciem oddechu a wykasływaniem lepkiej mazi z gardła. Po chwili zostałam delikatnie podniesiona. Jedną rękę czułam pod kolanami, a drugą na plecach. Moja głowa już nie chciała trzymać się prosto więc nagle opadła jak zwiędły kwiat. Nie było to miłe uczucie. Wiecie, szyja ci się wygina a tobą dalej wstrząsa kaszel, który próbuje zrobić ci dziurę w tchawicy. Zacisnęłam powieki po czym straciłam przytomność.
  Obudziła mnie zimna dłoń na czole. Przyłożyłam do niej własną i westchnęłam. Dłoń zsunęła się na policzek, potem na szyję, a potem zniknęła. Jęknęłam. W połowie przez zabranie mi miłej, ziemnej ręki, w połowie przez ból który dosłownie rozdzierał mi gardło i płuca. Ktoś delikatnie podniósł mnie do pozycji siedzącej.
-Lisa.-odezwał się cicho, miły męski głos.
-Arin.-odparłam nadal nie otwierając oczu, ale za to zaplatając ramiona wokół jego szyi.-To nic.-mruknęłam cicho. Ej! Własnie miałaś dziwny atak nieznanej nam choroby, a teraz próbujesz nam wmówić, że to nic? Tak, dokładnie. Wiedziałam, że Arin zawsze przejmuje się tym o wiele bardziej ode mnie. Choroba jak choroba- istnieje. Napady jak napady- przechodzą. Tak o tym myślałam. "Jak mi przejdzie to będzie mi lepiej." powtarzałam raz za razem, kiedy tak było. Ten dziwny kaszel zaczął się mniej więcej kilka tygodni po spotkaniu z Arinem i Mary Rose. Na początku myśleliśmy, że to zwykłe przeziębienie, grypa. Potem to się powtarzało i wysunęło się podejrzenie astmy. Ale to też nie była dobra diagnoza. W końcu zostaliśmy w martwym punkcie. Zdarza się.
  Teraz po prostu od czasu do czasu tak miałam. 
-Jasne.-odetchnał równiez lekko mnie obejmując. Ale tylko na chwile. Zaraz popchnął mnie na prowizoryczne posłanie z kocy i zapasowych ubrań. Zauważyłam, że siedzimy w jakiejś dziurze, jaskini. Jak zwał tak zwał.-Udało mi się ją wczoraj znaleźć. -odezwał się powoli i nakrył mnie kocem.
-Wody.-wychrypiałam.
-Na razie nie.-odezwał się surowo.-Wiesz co się wtedy dzieje. Na razie te rany w gardle musza ci się zagoić. Nie potrwa to bardzo długo, wytrzymaj jeszcze chwile. Posłuchaj...-zaczął podchodząc do wyjścia.-...spróbuję poszukać tych ziół, które pokazywała nam Mary. Te które ci zawsze pomagały, ok? Nie idź za mną. Leż.-ostrzegł mnie wzrokiem "Rusz się, a ci nogi z..."
-Tak, tak.-machnęłam na niego dłonią i przekręciłam się na drugi bok. Prychnął cicho i wyszedł, a ja zapadłam w niespokojny sen.
  Tym razem powtórka której dawno nie widziałam. Biegnę w lesie, ale ta sama sekwencja ciągle się powtarza. Tylko tym razem była bardziej rozbudowana. Biegnę, nadeptuję ptasie pióro, znowu biegnę, mijam to samo drzewo i pióro. I tak w kółko. Tak się zmęczyłam tym snem, że się obudziłam. Wyciągając ramiona do góry, zapomniałam o moim gardle i skrzeknęłam z bólu opadając na posłanie. Jęknęłam pocierając skóre.
-Ariiin.-mruknęłam unosząc tułów i głowę. Ale Arina nie było. Zmrużyłam oczy i zerknęłam ku wyjściu. Ciemno. Było ciemno. Zachłysnęłam się powietrzem. Jest ciemno, a go dalej nie ma. Było jasno jak wyszedł. Co najwyżej trzy godziny temu. Zawsze wracał  kiedy zaczynało się ściemniać. "Może po prostu długo nie mógł znaleźć ziółek. On taki jest, prawda?" biłam się z myślami. "Uparty. Pewnie nie chciał wracać dopóki ich nie znajdzie, tak?" zagryzłam wargę. Rzeczywiście, byłam lekko...
*Ekhem. Lekko...*
Tak, tylko trochę przestraszona. Wydawać się wręcz mogło, że bez Arina z niczym sobie nie poradzę, że bez niego zginę. Z pewnością tak wtedy było. Ciemność jest wrogiem, a Arin jest jasnym płomieniem. Głupia dziewucha.
  W pośpiechu założyłam spodnie, które Arin zdążył mi ściągnąć, by było mi wygodniej i nawet nie zapinając kołnierzyka koszuli, wzięłam broń w postaci krótkiego noża przy skórzanym pasku na udzie i naładowanego pistoletu krótkiego zasięgu. Szybko spięłam włosy by mi się przeszkadzały i zostawiając wszystko za sobą bezszelestnie wyszłam z kryjówki. Już niedaleko, w krzakach odkryłam rozsypane czerwone liście z ostrą krawędzią, te które powinien przynieść mi Arin. Nazywałam je Malinkami ponieważ kiedy dotknęło się nimi skórę robiły czerwone, owalne ślady. Zawsze wtedy Arin się na mnie darł że...niech sobie przypomnę..."Jak tak to robisz, trucizna spokojnie dojdzie ci do krwi i zatka ci wszystkie żyły..." Coś takiego. Zrobiłam sobie "malinkę" na przedramieniu i schowałam pozostałe liście do tylnej kieszeni.
-Dobra.-mruknęłam w ciemność.-Gdzie jesteś, idioto?-po czym skoczyłam w niskie krzaki.
  Nie minęło dużo czasu, kiedy odnalazłam następna poszlakę. Oderwany kawałek czarnej skóry. Jeśli dobrze pamiętam, Arin miał mały, skórzany woreczek. Na mchu były odciśnięte ślady walki. Odkaszlnęłam cicho, starając się bardzo nie hałasować i szybko wyczytałam przebieg walki. Arin dochodził już do jaskini, kiedy zorientował się że brakuje mu dużej ilości liści, które miał w woreczku przyczepionym z tyłu do paska. Zawrócił, zobaczył skórzane strzępy i rozsypane liście, schylił się, pozbierał większość fragmentów sakiewki i kiedy miał sięgnąć po ostatni w niewyraźnym odbiciu metalowego guzika na rękawie, zobaczył coś niepokojącego. Najwyraźniej, po śladach widać, był to mężczyzna w ciężkich butach. Arin przeturlał się w bok wyjmując dłuższy nóż myśliwski, który również znalazłam, i zaatakował. Niestety w tym momencie pojawiła się osoba trzecia i wyszarpnęła mu broń po czym uderzyła w szczękę. Chłopak zatoczył się do tyłu i upadł. Hmm...ta osoba musiała mieć całkiem dużo siły, stwierdziłam z podziwem. Arin umiał twardo stąpać po ziemi.
  Ale jak to mówią: "Im więcej mięśni, tym mniej mózgu.". Westchnęłam z dezaprobatą, patrząc na całkiem wyraźne ślady prowadzące na wschód. Lekko pobiegłam w tamtą stronę. Musze się pochwalić, że w międzyczasie kaszel złapał mnie tylko dwa razy. Może musiałam się na chwilę podtrzymać drzewa, ale ogólnie świetnie mi szło.
  Po dłuższym czasie kiedy biegłam w linii prostej, zobaczyłam płomień ogniska. Wyjrzałam zza drzewa i zobaczyłam szare namioty ułożone kształtem w okrąg, na środku którego płonęło ognisko. Przy ognisku był wbity gruby pal, a do pala...Wow, Arin! Świetnie ci w linach! Przejechałam dłonią po twarzy wyrażając te myśli typu "O mój Boże, Arin. Jak?".
  "Czas coś wymyślić." westchnęłam zjeżdżając po pniu na ziemie. "Dobra, najpierw..."
  Sama już nie wiem czy ten postój działał na naszą korzyść czy niekorzyść. My przeżyliśmy, ale przyniosło to bardzo bolesne skutki w przyszłości.

-Powracam. Nareszcie! Postaram się jeszcze bardziej, ale wiecie jak mi to idzie ;u;


Rozdział Trzeci-Jedna z wielu obietnic

    Kobieta miała na imię Milano. I była na prawdę świetna. Zasiedzieliśmy się u niej na tyle, że nawet nie zorientowaliśmy się że minęły trzy dni. Towarzyska, rozmowna, pełna ciepła. Lubiła czochrać mnie po włosach i chwytać w ramiona ściskając. Arina też lubiła ściskać, ale chyba w innym celu. W celu który był dla niego tragiczny w skutkach. Chyba się nie polubili. stwierdziłam, kiedy zobaczyłam jak znowu chcą się podusić. Oczywiście Milano wygrywała. Dobra, Arin był umięśniony i silny, ale brakowały mu finezji i elegancji w podejściu do kobiet. Zasada numer jeden: Nie gryź kobiety w ramię, kiedy ta próbuje wycisnąć ci oczy z orbit. Myślałam, że już się tego ode mnie nauczył, ale widać że znowu potrzebuje tresury.
  Mimo tego że Milano była dla nas taka dobroduszna i zaprosiła na nocleg i jedzenie, Arin jej nie ufał. Mimo tego że przygotowała nam dwa oddzielne posłania, uparł się że w jednym będzie nam cieplej i wciągnął mnie pod kołdrę. W końcu nie było dla mnie to coś nowego więc skuliłam się i zasnęłam. Oczywiście ze strony ściany, bo jakżeby inaczej. Przecież on tu jest mężczyzna którego zadaniem jest mnie obronić, przed nożem z plecach.
  A kiedy Milano podała nam pierwszy raz (i każdy kolejny) posiłek, sprawdzał czy na pewno nie ma w nim nic trującego, wcierając sobie trochę jedzenia w ramie. Raz oznajmił że dziwna czerwona potrawa może być zatruta, ponieważ zapiekło go ramie. Więc wzięłam łyżkę, i ku jego rozpaczy wpakowałam sobie do buzi. To "curry", jak nazwała tę potrawę Milano, było pyszne. Więc dalej Arin nie pyskował.
-Milanooo!-zawołałam wesoło biegnąc w jej stronę z jakimś plastikowym pudełkiem wypełnionym praniem. Podkreślam, czystość jeszcze miała jakieś znaczenie. 
-Co znowu, Crosslow?-zapytała szczerząc dziurawe zęby i czochrając mi włosy. Lekko zamruczałam i przymrużyłam oczy. Od początku znajomości mówiła do naszej dwójki: (do mnie, uśmiechając się) Ty jesteś jak kot. (A do Arina marszcząc brwi) A ty jak pies.
  Zdecydowanie była kociarą.
-Umyłam już nasze ciuchy.-Milano zaproponowała żebyśmy umyli tutaj ubrania i ruszyli jak już wyschną. Na razie nosiliśmy zastępcze, które kobieta znalazła...gdzieś.
-Hmmm. W takim razie pod wieczór będą już suche.-ogłosiła smutno.
-W takim razie nasza ostatnia nocka.-poklepałam ją po ramieniu.-Dziękuję za wszystko, na prawdę.
-Nie ma za co, złotko. Ludzie w takich czasach powinni sobie pomagać, a nie żreć jak dzikie psy.-warknęła spoglądając na Arina.-W takim razie co chcesz na kolację?
-Wszystko co przygotujesz będzie pyszne.-wyznałam, już oblizując wargi. Ponownie zasłużyłam na głaskanie.
-W takim razie dobrze. Coś wymyślę. A teraz leć i pilnuj tego kundla.
-Rozkaz.-stuknęłam nieistniejącymi obcasami salutując i odeszłam do przyjaciela.
  Arin spał w pół siadzie opierając się o ścianę chatki. Głowa zwisała mu na pierś, a czarne włosy zasłaniały zamknięte oczy. Chciałam zobaczyć to zamknięte nocne niebo w jego źrenicach, ale z drugiej strony nie chciałam go budzić.
-No, Arin.-westchnęłam przesuwając dłonią po jego szyi na policzek.-Mam nadzieję, że to nie koszmar.-szepnęłam i złapałam go lekko za dłoń, po czym usiadłam obok. Słońce grzało tak przyjemnie, kwiaty wydzielały taki słodki zapach, a pszczoły w swoim ulu cicho brzęczały. Brakowało mi takiego spokoju. Wypuściłam powoli powietrze z płuc i przymknęłam oczy.
  Zasnęłam na trzy godziny. W międzyczasie Arin zdążył zanieść mnie na nasze posłanie i owinąć w koc. Uniosłam tułów i przetarłam oczy pięściami tak jak to robią dzieci w bajkach i na filmach. Na zewnątrz było jeszcze jasno, zostały około cztery godziny do zachodu słońca. Przeczesałam lekko splątane włosy i oblizałam wargi. Napiłabym się czegoś. stwierdziłam w myślach powoli wstając. Wydawało mi się że nogi mam jak nowo narodzony źrebak. Lekko mną zakołysało ale po chwili już stałam pewnie.
-Milano.-zamruczałam podchodząc do czegoś co miało być stołem. Ale nie było tam Milano.-Arin?-zapytałam w przestrzeń. Odpowiadała mi tylko cisza. Skradając się podeszłam do drzwi i otworzyłam je zamaszystym ruchem.
  Pusta działka.
  Ale coś się nie zgadzało. Wszystkie piękne kwiaty, zioła, rośliny, które hodowała MIlano były zeschłe, czarne, wylewała się z nich czarna substancja, wyglądająca jak ropa, której jeziora, w naszym świecie wykwitały jak grzyby po deszczu. Opanowałam niepokój i wychyliłam głowę. Niebo było czerwone niczym krew. Wcześniej zasłaniały mi je czarne drzewa, ale teraz dobrze to widziałam. Złote słońce chowało się za horyzontem barwiąc niebo na niepokojący kolor. Przełknęłam ślinę i wyszłam o krok. I nawet fakt zachodu słońca nie poprawił mi humoru.
  Chmury wyglądały niczym zakażone już rany które groziły amputacją kończyny. Prawie zwymiotowałam, ale opanowałam ten odruch. Trzymając się ścian obeszłam dom dookoła, ale nikogo nie znalazłam.
-Arin.-szepnęłam.-Arin, miałeś przy mnie być i mnie chronić, pamiętasz?-dodałam nawiązując do naszej obietnicy z przed lat.
  Dziewczynka miała cela, to chłopak musiał jej przyznać. Była rok młodsza, a rzucała nożami lepiej od niego. Prychnął i odwrócił się na pięcie, ale zanim ruszył poczuł ciężar drugiego ciała. Lisa zawiesiła się mu na plecach chichocząc.
-Mogę kiedyś za ciebie wyjść?-zapytała podpuszczając go i kłując w policzek.
-Nie.
-Pocałować?
-Nie.
-Przytulić?
-Już to robisz.-westchnął próbując ja odczepić. Na darmo. Ta dziewczyna miała chwytne łapki. Jakby była kotkiem któremu wysuwają się pazurki.-Zejdź. Ze. Mnie.-odwrócił się by na nią nasyczeć, ale Lisa miała smutny wyraz twarzy. Patrzyła się uporczywie w ziemię, a ramiona na szyi Arina lekko poluźniły chwyt. Nie rozumiejąc dlaczego to robi, chwycił ją pod kolana i wziął na barana. Zaśmiała się zaskoczona.
-Co ty...?
-Nie wyglądaj jakbyś chciała się poddać.-burknął i ruszył w stronę ich obecnego domu.
-Ostatnie pytanie.-poprosiła.
-Niech ci będzie.-zgodził się po dłuższej chwili.
-Byłbyś...mógłbyś...chciałbyś...-plątała się zaciskając ramiona.
-Nie duś mnie.-Arin upomniał ją.-I dokończ.
-Broń mnie.-zażądała.
-Dobra.-wzruszył ramionami. I tak miał to w planach.
-Na prawdę?-rozpromieniła się szczerze i pocałowała go w policzek.-Obietnica?
-W takim razie ty broń mnie. Ja osłonię ciebie, ty mnie. Układ idealny, nie?
-Dobra.-odpowiedziała naśladując jego ponury głos i wzruszając ramionami. Po chwili parsknęła cicho z własnego żartu i wtuliła twarz we włosy chłopca.
  Chłopiec chciał być przy dziewczynce, a dziewczynka przy chłopcu.
-Ej, Arin.-zagadnęłam zsuwając się po ścianie chatki.-Obudź mnie. Wiesz, że sama nie umiem się otrząsnąć.-dodałam w przestrzeń.-To trochę smutne, ale potrzebuję cię blisko.
   Wtedy otworzyłam oczy. Lekko zaniepokojony Arin stał nade mną pochylony, w dłoni trzymając szklankę wody. Nadal leżałam na trawie przy domku, gdzie zasnęłam. Złapałam lekko zielona kępkę i pociągnęłam. Ziemia została mi za paznokciami.
-Oj, Lisa.-pomachał mi dłonią przed twarzą.-Obudzona?
-Tak.-odparłam nie rozpoznając swojego chropowatego głosu.-Dziękuję.
-Usłyszę cię zawsze.-posłał mi uśmiech i podał wodę. Pociągnęłam duży łyk czego zaraz pożałowałam, bo prawię się udławiłam i Arin musiał klepać mnie po plecach. -Skąd ja to wiedziałem?
-Zamknij się.-wycharczałam dając się zaprowadzić do domku.
  Milano rzuciła mi się na pomoc, patrząc na Arina jak na winowajce wszystkiego. Wyjaśniłam jej spokojnie sytuację, nie wspominając o śnie i uspokoiłam.
-Pomóc ci w czymś?-spytałam wieczorem, kiedy przygotowywała kolację.
-Nie, dziękuję. Za chwile już będzie. Siadajcie.-westchnęła.-Szkoda, że to już koniec.
-Kiedyś tu wrócę.-obiecałam z błyskiem w oku, jednak martwiąc się czy dam rade ją spełnić.
   Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, że dotrzymam tej obietnicy i zobaczę się z kobietą w mgnieniu oka.

PS. Zauważyłam że rozdziały robią się coraz krótsze. :v Ale ja nigdy nie umiałam się rozpisywać. W którymś momencie nagle to wszystko się kończy i nie mam co dalej pisać. Gomene >///< 

sobota, 12 września 2015

LBA

Nominacja od panienki z http://di-angelo-story.blogspot.com/
Dzięki ^^
Zaczynajmy.

1. Jeśli miałabyś w swoje szesnaste urodziny wybrać swoją nadprzyrodzoną moc/talent był/a by to…
Chcę Byakugana x'D *akurat przeżywam rozstanie z Naruto, nie szkalujcie mnie mocno.
2. Chciał/a byś mieć bliźniacze rodzeństwo? Jeśli tak to dlaczego?

Mam siostrę, młodszą. Myślę że ona mi wystarczy ;; Ale w sumie nigdy nie myślałam nad tym jak to jest mieć siostrę bliźniaczkę. Jeśli miałybyśmy podobny charakter to albo w domu byłby spokój...albo wręcz przeciwnie.
3. Jaki stosunek masz do ludzi innego wyznania, np.: muzułmanów, Żydów, świadków Jehowy?

Uważam się za osobę w pełni tolerancyjną. Płeć, orientacja, wiara, poglądy. Szanuję i staram się nie obrażać chociażby ktoś gadał totalnie od rzeczy. Ale czasami się nie da, szczególnie gdy ktoś jest własnie nietolerancyjny i wypowiada się na temat na jaki nie ma pojęcia. 
4. Co skłoniło cię do napisania własnego bloga?

Chyba to że jestem leniwa i mam słomiany zapał. Bez pomocy innych w sumie nie chciałoby mi się pisać czegokolwiek dalej. Ciekawostka: nie dokończyłam żadnego z moich DWUNASTU opowiadań. Pomóżcie mi z tym, okej? ;))
5. Wolisz starożytność (grecy, rzymianie, Egipcjanie) czy średniowiecze (rycerze, królowie)?

Zdecydowanie starożytność. *Fandom Demigods :')* Średniowiecze to katorga! 
6. Twoi rodzice się rozwodzą, Z kim zostaniesz? Z mamą czy tatą?

Jeju, tyle razy się nad tym zastanawiałam. Serio. Mimo tego że się nie zanosi. U nas wszystko gra. Szczerze, nie potrafiłabym wybrać. 
7. Miałeś/aś wypadek w wyniku którego straciłeś/aś jeden ze zmysłów. Jaki byłby to zmysł?

Jakikolwiek, byle by nie słuch lub czucie. Kocham śpiewać, nawet bardziej niż pisać, a gdybym nie mogła się poruszać lub dotknąć czegokolwiek. Nie. ;;
8. Ulubiony kolor? Sport? Dzień tygodnia? Dlaczego właśnie on?

Niebieski. Chyba. Jeśli chodzi o sport to żadnego specjalnie nie lubię *ta leniwa, rozumiecie* ale jak mam wybierać to siatkówka. ^^ No i oczywiście sobota! 
9. Masz wybór, umierasz w obronie osoby którą kochasz i trafiasz do nieba lub zostajesz na ziemi by być blisko swojej drugiej połówki.

Trochę nie rozumiem pytania. A raczej tego wyboru. Umieram i idę do nieba CZY zostaje jako duch przy kochanej osobie CZY Umieram i idę do nieba ALBO nie umieram i zostaje na ziemi? Odpowiem na oba. 1. Pogranicze światów. 2. Wolałabym zostać, no chyba że ta osoba zginie jeśli zostanę.
10. Czytasz książkę… w pewnym momencie zostajesz wciągnięty do niej i jesteś jednym z bohaterów. Do jakiej książki z chęcią byś się przeniósł?

Myślę, że któraś pióra Rick'a Riordana.
11. Jesteś realistą, optymistą czy pesymistą?

TO jest bardzo trudne pytanie. Większość ludzi uważa mnie za optymistkę. Sama długo tak myślałam. Ale jeśli co do czego, potrafię mieć najmroczniejsze myśli. A jednocześnie jeśli się skupię potrafię wyciągnąć wnioski i znaleźć rozwiązanie. Wszystko po trochu, tak myślę.

Jeśli chodzi o nominacje ode mnie...to ich nie ma :|
Nie zaczytuję się w blogach. Wolę pisać niż czytać no chyba że mam problemy *tak jak teraz. Narutooo!*

niedziela, 6 września 2015

Rozdział Drugi- Zaczarowany Ogród

  Czy to się kiedyś skończy? zadałam sobie pytanie w myślach po raz tysięczny odkąd opuściliśmy kryjówkę. Tak około dziesięciu dni temu. Na prawdę, ile można? Dzień w dzień, noc w noc. Nic tylko idziemy, śpimy, stoimy na warcie. Czy jemy? No raczej musimy, ale mimo tego że zabraliśmy dość, jak myśleliśmy, jedzenia, teraz wszystko porcjujemy i staramy się najeść jednocześnie zachowując większość posiłku na później. Ale tak wtedy było. Tak się wtedy żyło. Moja zasada polegała na wzruszeniu ramionami, "meh" i pójścia dalej. Ale tego dnia byłam na skraju wybuchu.
-Zaszyłbyś sobie te dziurę na tyłku!-skrzeczałam w stronę Arina, wymachując ramionami. Chłopak westchnął ciężko łapiąc się za twarz i mocno ściskając. Niczym mandarynkę, którą zjadłam dnia poprzedniego. I, nawiasem mówiąc, którą też zmiażdżył.
-Kobiety powinny cerować.-machnął ręką, bardziej skupiony na rozglądaniu się niż na słuchaniu mnie. Przyznać muszę, że miał niesamowity wzrok...jeśli chodzi o teraz...no cóż.
-Pośladki masz zgrabne, a co, ale twoje bokserki.-zakryłam oczy ze wstrętem.-Nie, serio, znajdziemy ci gdzieś nowe.
-Nie marze o niczym innym.-warknął.
  Teraz myślicie: "A-ha. Środek świata apokalipsy...a oni rozmawiają o dziurze w spodniach...okay." Ale gdybyście żyli na tym świecie już dziesięć lat wiedzielibyście że taka rozmowa to prawdziwy skarb. Jesteście w środku lasu, znikąd nadziei. I pada słowo "tyłek". Kto by się nie rozluźnił? Dzisiaj jestem pełna wdzięczności dla tego, kto pozwolił nam prowadzić tę rozmowę.
-Gdzie my tak właściwie idziemy?-zapytałam pewnego dnia. Jak zwykle, odpowiedź mocno mnie usatysfakcjonowała.
-Eeee...niespodzianka.-Szczerze? Zabrzmiało to jak pytanie. Od tamtej chwili starałam się ograniczyć kontakty przyjaciółka-przyjaciel, ale nie mogłam wytrzymać już tego strzępka materiał zwisającego mu z pod koszulki. No i tych jego żółtych bokserek. Za. Nic. Nie zmusicie mnie!
-Chcesz powiedzieć, że tak sobie na spontana wyszliśmy z kryjówki a ty wybrałeś drogę "O tutaj jest mniej chwastów."?-powiedziałam z niedowierzaniem. Tak odchyliłam się do tyłu że jeszcze trochę a leżałabym na ziemi.
-Przestań marudzić, Lisa. Ile można?-westchnął cierpiętniczo.-Ględzisz i ględzisz. Jeszcze nigdy nie było z tobą tak źle. Nic tylko "Oh, Arin. Daleko jeszcze?", "Ej, Arin. Masz dziurę w portkach.", "Jeju, Arin. Umyłbyś się."-naśladował mój głos skrzeczącym i piskliwym głosem. Przyznać trzeba-wkurzał mnie jak nikt inny. Prychnęłam tylko pod nosem i odwróciłam wzrok. Za drzewami zauważyłam zachód słońca.
-W-wow.-wyjąkałam i stanęłam w miejscu. Zniecierpliwiony Arin odwrócił się w moją stronę z miną do narzekania, ale kiedy zorientował się o co chodzi jego wyraz twarzy złagodniał.
-Jest piękny, prawda?-zagadnął i stanął obok mnie.
-Jak zawsze.-odparłam oczarowana. Tak właściwie nigdy nie wiedziałam dlaczego tak ciągnęło mnie do zachodów i wschodów słońca. Każdego wieczora zatrzymywaliśmy się żeby zobaczyć krwistoczerwoną lampkę chowającą się w ziemi. A każdego ranka Arin znajdował mnie rozbudzoną, patrząca na złocisty krążek w oddali. Słońce hipnotyzowało mnie i przyciągało. Chciałam podejść bliżej, dotknąć je. No, ale bez przesady. To gwiazda i na prawdę nie wiem co działo się ze mną w młodości. Jak teraz na to patrzę byłam po prostu dziwna.
  I głupia.
  Ale wracając: postanowiliśmy rozbić obóz na najbliższą noc a następnego dnia kontynuować...naszą wędrówkę...do niespodzianki.
*Pfff...*
*Siedź cicho. Teraz ja opowiadam.*
  Nazbierałam drewna z pobliskich krzaków i niskich drzew, a Arin zaczął budować prymitywny namiot/ szałas, jak kto woli. Koc na patykach. Szczyt luksusu w świecie AOZT. Rozpaliłam ognisko na środku polany i usiadłam na obalonym pniu. Czarnowłosy wyjął z plecaka jakieś konserwy na które spojrzałam z niesmakiem. No co? Apokalipsa apokalipsą, ale jestem wybredna.
-Aaarin.-jęknęłam przeciągle kładąc się na drewnie.
-Jeju, Lisa.-warknął cicho.-Czego?
-Jak myślisz?-zmieniłam ton na bardziej poważny.-Jak myślisz, ile jeszcze to będzie trwało?
-Jeśli chodzi o nasza wędrówkę, to...
-Nie o to chodzi. Chodzi mi o ten chaos. Wiem, wiem. Porównując to z porządkiem z przed dziesięciu, dziewięciu lat to żyjemy w pokoju i w świecie idealnym, ale...myślę, że zachciało mi się stabilizacji. Teraz nic nie wiadomo. Wszystko jest ciemne i rozmazane. Wróg, przyjaciel. Obcy, rodzina. Wszystko tracimy...-westchnęłam podkładając ręce pod głowę. Chwile trwaliśmy w ciszy, którą przeciął lekko szczekający chichot Arina.
-Nadal nie wierze jak szybko zmieniają ci się humory i koncepcje tego świata. Rano wzdychasz jakie masz szczęście, że żyjesz i że jest ci dobrze, bo masz mnie jako przyjaciela, a zaledwie godzinę później myślisz o samobójstwie, bo ci źle z tym wszystkim.-mówił przerywając poszczególne zdania śmiechem.-A z tego co pamiętam kilka godzin temu gadałaś tylko o dziurze w moich spodniach.
-A właśnie!-pstryknęłam palcami nic nie robiąc sobie z jego wywodu.-Nowe spodnie. I bokserki. Błagam.-jęknęłam.
-Co ty taka cięta jesteś, Boże.-wypuścił głośno powietrze-Idę spać pierwszy, pilnuj.-zarządził a ja mogłam jedynie pokazać mu język. Około drugiej, po wielu męczących próbach udało mi się go obudzić i postawić na warte, a sama zwinęłam się w kłębek na kocu i zapadłam w niespokojny sen, który od kilku tygodni przypominał zamkniętą pętle czasu.
  W sumie tak mijał nam wtedy dzień za dniem. Przerywaliśmy tylko na sen i polowanie. I raz na kilka dni na umycie się. Tak, panuje apokalipsa jaką wyobrażali sobie dawniej ludzie, ale nie znaczy to że mój zapach ma się ciągnąć kilometrami jak jakiś wąż. Albo coś w tym stylu...
  Pytanie: czy widziałam Arina nago? Owszem, nie jeden raz. Tak samo jak on mnie. Myślę, że bardziej krępujące byłoby zakrywanie się liśćmi albo kocem lub jakąś szmatką. Podział mężczyzna/ kobieta już dawno został zniesiony na rzecz równości. Powiedzmy. Co nie znaczy, że patrzymy się na siebie jak głupi. Po prostu nie przykuwamy do tego uwagi. I tyle.
  Arin brutalnie obudził mnie o wschodzie słońca, spakowaliśmy się i ruszyliśmy dalej. Dzisiaj mieliśmy przedzierać się przez istną dżunglę, dlatego chłopak wyciągnął długi nóż i ciął bardziej kłopotliwe gałęzie pozwalając mi przejść. Grzecznie szłam za nim nie zdając sobie sprawy że zaczęłam nucić dobrze znana melodie.
-Ta piosenka ma słowa, prawda?-zapytał nagle, więc natychmiast zamilkłam. Odszyfrowując treść pytania uspokoiłam się. Myślałam że zombie wychodzą z lasu albo coś w podobnym stylu. Odchrząknęłam dyskretnie.
-Tak. Jasne.-kiwnęłam głową.-Po prostu...wole nucić.-odpowiedziałam szybko. Znów chrząknięcie. Arin więcej się nie odezwał.
-Patrz!-krzyknęłam w pewnym momencie wskakując mu na plecy, tak że o mało co się nie wywrócił.
-Lisa, idiotko!-syknął próbując utrzymać mnie na barana.
-Zobacz!-zaśmiałam się jak małe dziecko na co Arin spojrzał na mnie dziwnie, po czym skierował wzrok w stronę która wskazywałam.
-Jak to możliwe?-zapytał zaskoczony.
  Niedaleko było widać zepsute czarne, ozdobne ogrodzenie, a za nim przepiękny ogród. Z płytek chodnika wyskakiwały kolorowe kwiaty miażdżąc beton. Wijące się rośliny obrastały siatki i ogrodzenia wypuszczając pąki. Pojedyncze, wielkie drzewa wydawały się sięgać nieba broniąc tych dopiero co kiełkujących nasionek u dołu. Mimo że teren wyglądał na opuszczony tętnił życiem i energią. Ostrożnie przekroczyliśmy granice bojąc się zasadzki, ale nic się nie stało. Arin postawił mnie na ziemi i uklęknął obok małego "terytorium" tulipanów.
-Wracają wspomnienia.-przywołał na twarz uśmiech sięgając do kwiatu.
-ŁAPY PRECZ!-usłyszeliśmy skrzekliwy krzyk i jak oparzeni odskoczyliśmy w tył. W naszą stronę biegła (nie żartuję) kobieta z kilofem w ręce, opartym o ramie. Była duża i umięśniona.-CZEGO?
-My...ja...znaczy...-mój towarzysz plątał się we własnych rozeznaniach dlatego postanowiłam zabrać głos.
-Przepraszamy!-zawołałam, przez co kobieta zatrzymała się kilka metrów od nas.-Weszliśmy przez przypadek. Ma pani piękne kwiaty.-uśmiechnęłam się.
-Czego chcecie?
-Nic. Już znikamy.-Arin skłonił głowę i już odwrócił się by odejść, ale złapałam go za koszulkę.
-Na prawdę, to szukamy schronienia. Wiem pani może czy istnieją jeszcze jakieś obozy dla żyjących?-z tego co pamiętałam takie obozy powstawały, ale zawsze trzymaliśmy się z daleka.
-Nie nazwałabym tego obozami.-oparła kilof o ziemie i podrapała się po brodzie. Najwyraźniej pomysł rozłupania nam głów poszedł w niepamięć.-Jest jedna grupa nazywająca się Sępy. Nie pytajcie.-przewróciła oczami.-Ale nie radzę ich szukać. To szaleństwo to już sekta. Z tego co wiem na północ stąd jest stacjonarny obóz Świtu, tam szukajcie. Jeśli chodzi o resztę to jest jeszcze kilka grup jak na przykład Wilki, Skolopendry, Ogniki i Trójkąty. Jak nie uda wam się ze Świtem pytajcie o nich.
  W tym momencie miałam ochotę uściskać tę kobietę.
-A skąd pani to wszystko wie?
-Phi!-prychnęła.-Wszystko przewija się przez Zaczarowany Ogród. Wielu ludzi, tak jak wy, wchodzi mi na posesję przyciągnięci widokiem. Jest dobrze dopóki nie próbują dotykać kwiatów.-łypnęła na Arina stojącego za mną. Mogłam przysiąc, że przeszedł go dreszcz. Uśmiechnęłam się lekko.
-Bardzo dziękuję. Jesteśmy dozgonnie wdzięczni.-złapałam chłopaka za rękę i już mieliśmy odejść, kiedy kobieta westchnęła.
-Skoro już tu jesteście zapraszam do środka.-wskazała małą, improwizowaną chatkę.-Zaraz się ściemni, przenocujcie.
  Nie mogłam się powstrzymać. Chwile potem tuliłam nasza wybawicielkę.

*Wiem, że niektóre z osób mogą mieć zastrzeżenia. Postaram się wszystko wyjaśnić.
  Na pierwszym miejscu przepraszam za błędy interpunkcyjne. Pisze na szybko w wordzie, potem wklejam to tutaj na blogera i wtedy poprawiam ortografię za pomocą czerwonych podkreśleń. System nie jest idealny a ja nie mam oka i cierpliwości do tego typu prac więc no :| Zainwestuję w betę. Może. Kiedyś.
  Jeśli chodzi o Mary Rose. Nie myślcie sobie że nasi kochanieńcy o niej zapomnieli. A raczej że mimo tego że tyle się nimi opiekowała jej śmierć ich nie obeszła. W żadnym wypadku. Narrację dostała Lisa a ona jest łatwowierna, naiwna, w gorącej wodzie kąpana (Wow. Od razu napisałam wyjaśnienie do "Dlaczego przyjęła zaproszenie do domu jakiejś dopiero co poznanej kobiety z kilofem?") i ma pewien system. Wszystko złe i smutne szufladkuje w głowie i stara się omijać te szuflady szerokim łukiem. Dlatego ani razu Mary nie przewinęła się w jej myślach. Co do Arina, to jak wspomniałam to Lisa ma narrację a ona nie umie czytać w myślach. Nie wie co czuje chłopak więc nie może się wypowiedzieć na ten temat. Powiedzmy. To tłumaczenie jest o wiele za bardzo skomplikowane. ://
  Więc zrozumcie. Jeśli coś jeszcze budzi wasz niepokój, śmiało pytajcie. ^^
Pozdrowionka!

niedziela, 9 sierpnia 2015

Rozdział Pierwszy-Ofiara

  Tej nocy obudziłam się z koszmaru wcześniej niż zwykle. Zwykle znaczy około piątej. Z krzykiem usiadłam i złapałam się za materiał czarnej koszulki na ramiączkach w której sypiałam. Mało jej z siebie nie zerwałam. Łapczywie wciągałam powietrze w płuca. Tak mocno, że do dnia dzisiejszego rwą mnie przy każdym większym wdechu. W tamtym czasie często miałam takie akcje. A potem było tylko gorzej. Ale dojdziemy do tego.
  Rozejrzałam się powoli wokół by zorientować się czy to dalej sen czy już jawa. Od czasu do czasu potrafiłam śnić w snach i budzić się z krzykiem dwukrotnie. Raz na prawdę, raz wyimaginowanie. Ale byłam przyzwyczajona. Westchnęłam lekko i zrzuciłam podziurawiony, brązowy koc pełen łatek na podłogę. Upadł z głośnym plaskiem.
-Lisa, do cholery.-mruknął Arin z dolnej pryczy. Z pod jego koca wystawały tylko czarne włosy i stopy z drugiej strony.
-Siedź cicho.-odwarknęłam, ale mimo to w lepszym humorze zeskoczyłam na ziemię. Świadomość że ktoś jeszcze jest w tym magazynie napawała optymizmem.
  W tym momencie zaznaczę, ze znajdowaliśmy się w obozie Arina i Mary Rose. No i od dłuższego czasu także i moim. Był to zaśniedziały i przeżarty przez rdzę budynek wielkości obory. Dach w kilku miejscach był dziurawy a drewniana podłoga już dawno spleśniała ale dało się tu przeżyć. W tamtym czasie było to trudne, nawet bardzo. Ale przynajmniej możliwe. Jeśli cofnąć się jeszcze wstecz, gdzie każda noc była siedliskiem koszmarów i potworów...można by powiedzieć że żyliśmy w luksusach. Mieliśmy jedzenie, ubrania, siebie nawzajem. Wspominałam już o jedzeniu?
  Spojrzałam w górę ciesząc oczy widokiem gwiazd i ptaków na zerwanym drucie. Na środku hali była naprawde olbrzymia dziura, ale zawsze ją lubiłam. Prowiant ukryty był po drugiej stronie w rozwalonym silosie. Przeszłam się wzdłuż półek i zobaczyłam coś czego nigdy nie spodziewałam się zobaczyć.
-Jak zwykle. Tyle rzeczy może cię tu zaskoczyć.-uśmiechnęłam się i sięgnęłam po brzoskwinie. Może była lekko podgniła z jednej strony, a z drugiej została lepka ciapa od upadku, ale przynajmniej zachowała jako tako smak. W drugą dłoń chwyciłam jabłko i wyszłam ostrożnie z betonowego wała.
  Powoli podreptałam do kąta nieopodal i przykucnęłam obok śpiwora.
-Nie śpisz, co?-wbiłam starszej pani palec w policzek.
-Lisa, słońce.-odezwała się do mnie pogodnie. Zawsze miała taki ciepły głos.-Jeszcze raz to zrobisz i stracisz palec.-uśmiechnęłam się na jej groźbę, a z głosu wywnioskowałam, że nie spała już od dawna.
-Śniadanie?-zapytałam się, ale zabrzmiało to raczej jak bełkot, bo w międzyczasie ziewnęłam.
-Od ciebie zawsze.-oddałam jej jabłko i otarłam łzy z kącików oczu. Milczałyśmy dobrą chwile, a Mary Rose starała się zjeść jabłko. Zęby nie służyły jej już tak jak należy.
-Znowu boli?-mruknęłam przysuwając się bliżej i opierając o jej ramie, kiedy usiadła. W tamtym czasie mocno dokuczały jej bóle kręgosłupa.
-Mnie fizycznie, ciebie psychicznie. Ha!-zaśmiała się, żartując. Posłałam jej uśmiech i wyrzuciłam pestkę po owocu.
-O czym tak dyskutujecie, co?-zapytał Arin siadając skrzyżnie naprzeciw nas. Zawsze był troskliwy i wesoły. Ale pod żadnym pozorem nie można go było brać za wesołka.
-O tym jakiego mamy pecha, że żyjemy. Rozumiesz.-machnęłam na niego ręką i odwróciłam wzrok. Chłopak tak mocno przewrócił oczami, że bałam się że wyskoczą mu z orbit. Po chwili zrezygnował i przetarł je bo pewnie go zabolało. Prychnęłam cicho śmiechem.
-Taaaa. Czyli to co zwykle.-spojrzał na Mary Rose, jakby to ona była powodem mojego zachowania. Ale ona tylko wzruszyła ramionami i prychnęła naśladując mnie. Przybiłyśmy sobie żółwika.
-To o czym był dzisiejszy sen?-zapytała mnie kobieta klepiąc po dłoni. Wytężyłam mózg żeby przypomnieć sobie szczegóły.
-Biegnę przez las. Ten sam w którym mnie znaleźliście.-mówię powoli.-I nagle doznaję jakby uczucia dejavu, rozumiecie? Nagle mnie cofa. Biegnę dalej i znowu ląduje w miejscu w którym zaczęłam. I tak w kółko, i w kółko, i w kółko. Aż rozbolała mnie głowa. Nie mogę się zatrzymać, ani przerwać. Nie męczę się tak jakbym nigdy nie przebiegła tyle ile myślałam ze przebiegłam licząc każde cofnięcie się. To było jak błędne koło. Ale co to znaczy to nie wiem.-westchnęłam. Mary Rose spojrzała na mnie uważnie, ale się nie odezwała. Za to Arin nie szczędził uwag.
-Po prostu masz coś nie ten teges z głową.-pokiwał znacząco głową.
-Mhm.-udałam że biorę jego propozycję na serio.-Też tak pomyślałam, ale...Arin, do cholery, pomóż mi!-walnęłam go po głowie. Zachichotał, co brzmiało wyjątkowo zabawnie. Arin miał specyficzny śmiech, tym bardziej chichot, do którego trzeba było się przyzwyczaić. Na szczęście dawno to zrobiłam bo inaczej wybuchłabym własnym śmiechem. Który...no cóż...też piękny nie był.
-Nie wiem co to mogło być, serio.-przeciągnął się a ja mogłam obserwować jak podnosi mu się koszulka. Zamruczałam na pokaz i chwyciłam go za gumkę od bokserek w których spał. Spojrzał na mnie wilkiem i opuścił ramiona. Przez chwile siłowaliśmy się na spojrzenia, po czym tylko chwycił mnie za palce i odłożył je na moje kolano.
  Szczerze, to zawsze podziwiałam jego ciało. Arin był wysoki i chudy, ale mimo wszystko umięśniony i wysportowany. Miał proste, przydługie włosy które opadały na jego smukłą twarz. Zawsze przypominał mi elfa. Mrugnęłam do niego, na co on warknął i wróciłam do rozmowy z Mary Rose.
-Masz jakiś pomysł?-zagadnęłam.
-Nie.-odpowiedziała po prostu a ja skinęłam głowa.-Dzieci, słuchajcie mnie uważnie.-odchrząknęła, a ja już wiedziałam, że sprawa jest poważna i należy słuchać. Arin tez. Posłusznie odwróciliśmy się w jej stronę.-Dzisiaj po południu opuszczacie kryjówkę.
-Ok.-wzruszyłam ramionami.
-Czekaj.-Arin pacnął mnie palcem w czoło.-M y opuszczamy?
-Tak. Idziecie sami.
-C-co?-wyjąkałam.
-Ja tu zostaję.-powiedziała spokojnie. Oniemieliśmy. Własnie otwieraliśmy usta, żeby zaprotestować, ale kobieta nam przerwała.-Słuchajcie. Jestem już stara. Ledwo chodzę i mam problemy z jedzeniem. Nie możecie się już mną opiekować. To czas, żebyście ruszyli dalej sami.
-M-mary...-zaczęłam trzęsącym się głosem. Nie wiedziałam co się dzieje. W te minutę zdołała zburzyć mój porządek świata. Poczułam się jak tamtej nocy. "Sama pośród chaosu."
-No już, Elizabeth.-dotknęła mojego policzka a ja dopiero teraz zorientowałam się jaka wydaje się krucha. A zaledwie chwile temu przybijałam jej żółwika.-Wiecie, co potrafię. Mój czas już nadszedł. A dokładnie, to nadejdzie o czternastej dnia dzisiejszego. Wtedy chce wiedzieć, że jesteście gdzieś daleko. Bezpieczni.-dodała nacisk na ostatnie słowo.
-Skąd możesz być tego taka pewna?-pisnęłam, może tylko trochę dziecinnie. Arin położył mi dłoń na ramieniu. Wiedziałam, że własnie się poddał.
  Prawdopodobnie nie macie pojęcia co to jest tak zwane "to co potrafi Mary Rose". Czas opowiedzieć wam co się dzieję, jeśli człowiek zostanie zakażony ta chorobą, która opanowała świat. My nazywamy ją A.O.Z.T.. W rozwinięciu Aware Of Zombie's Teeth. Nie jest to, co prawda, nazwa naukowa, ale szybko się przyjęła. Choroba przenosi się głównie przez układ krwionośny. Głównie ugryzienie lub transfuzja zakażonej krwi. Ale w tamtym świecie było to głównie ugryzienie. W sumie tylko ugryzienie. Taaak.
  Przepraszam, zawiesiłam się. Więc osoba która jest zakażona chorobą, albo umiera, żeby zaraz potem się odrodzić, albo przeżywa, żeby do końca życia znosić jej skutki. Ta co umarła, żeby przeżyć, zmienia się w tak zwanego zombie. Jest chodzącym trupem. Kreaturą bez myśli i serca. Zabić można tylko i wyłącznie uszkadzając mózg lub rdzeń kręgowy. Ale jak wspomniałam, są ludzie którym udaje się przeżyć. Jest to jedna osoba na tysiąc, ale jednak jest. I takim przypadkiem jest Mary Rose. Została ugryziona jeszcze przed tym jak spotkała Arina. W szpitalu polowym już chcieli ja odstrzelić, kiedy nagle okazało się, że wszystko z nią w porządku. No prawie. Od tamtego czasu odczuwa dokuczliwy ból kręgów. No i wie kiedy ktoś umrze. Może napisałam to za szybko, ale taka jest prawda.
  Mary Rose wyczuwa śmierć. Jeśli podejdzie dość blisko źródła jest w stanie powiedzieć gdzie i przez co. Widzi tak tydzień do przodu. Jeśli osoba jeszcze nie jest zagrożona Mary nie wyczuwa nic niepokojącego. Kilka razy przydało nam się to. I mimo, że znajdą się tacy, którzy powiedzą "Przyszłość da się zmienić", to tego się nie da. Po prostu. Próbowaliśmy oszukać przeznaczenie, kiedy byliśmy młodzi i naiwni. Spotkaliśmy człowieka ze złamaną nogą. Mary Rose powiedziała nam, że za dwie godziny umrze przez zakażenie. Więc opatrzyliśmy go prawidłowo i kiedy myśleliśmy, że wszystko będzie dobrze z krzaków wypełzł...a raczej wypełzła, bo tylko górna połowa, zombie i zatopił zęby w szyi tego mężczyzny. Dokładnie dwie godziny po ostrzeżeniu Mary. "Owszem," mawiała, "przyczyna może się zmienić. Ale nie sama śmierć."
  Więc wiecie jak byliśmy zrozpaczeni słysząc jej osąd.
-Macie około siedem godzin, żeby opuścić to miejsce. W południe ma was tu nie być.-zarządziła po czym odwróciła się do ściany. Chciałam z nią porozmawiać, ale Arin chwycił mnie za rękę i odciągnął do naszych prycz. Rzucił mi plecak i zaczął się pakować.
-Arin.-szepnęłam.-Arin, co my...?
-Pakuj się.-westchnął tylko i ruszył do ogniska, które, wygaszone poprzedniego wieczora, wydawało się smutne i opuszczone.
-Arin, proszę. Możemy...-przestałam, kiedy odwrócił się w moja stronę. Zobaczyłam, że boli go tak samo, więc chwyciłam własny płócienny plecak i wpakowałam tam zapasy po czym zwinęłam koce i przytroczyłam je do obu toreb.-Nie możemy.-powiedziałam cichutko i zamknęłam na chwile oczy. Zanuciłam w głowie stara piosenkę, która zawsze mnie rozweselała i z nowa energia ruszyłam do pracy. Owszem, będzie mi smutno. Ale przynajmniej nie zeżrą ją zombie.
  Jak teraz na to patrzę, myślę że byłam niesamowita w bagatelizowaniu problemów i szukaniu rezerw wewnętrznego szczęścia. W sumie nadal jestem.
  Około jedenastej byliśmy gotowi. Broń przy sobie. Prowiant w plecaku. Ubrania na sobie. Wsadzałam własnie sznurówki do wnętrza trampek, kiedy zauważyłam, że podchodzi do nas Mary Rose. Uściskała nas krótko i pożegnała słowami:
-Bądźcie dzielni.-posłała nam ostatni uśmiech i cofnęła się w głąb budynku.
-Żegnaj.-powiedział Arin i otworzył ostrożnie drzwi.
-Bywaj!-zawołałam i wybiegłam za nim w mgłę.
  Minęło bardzo dużo czasu. Naprawdę bardzo dużo. Zanim dowiedziałam się, że Mary Rose wcale nie zamierzała umrzeć ze starości. Ledwie przekroczyliśmy granicę lasu, który otaczał magazyn a zobaczyliśmy dym na niebie. Pomyśleliśmy, że Mary rozpaliła ognisko na pocieszenie więc posłałam jej całusa i zniknęliśmy za wzgórzem. No cóż. Byliśmy blisko. W samo południe do magazynu dostały się zombie. Na co Mary tylko czekała. Odpaliła wcześniej podłożony ładunek i puściła cały magazyn z dymem. Ogień szalał kilka godzin i kobieta dożyła czternastej tylko dlatego że była w silosie. Dobrze wiem, że się nie bała. Mary Rose spłonęła żywcem dostarczając nam bezpiecznej drogi.
  W tym momencie, i przez tę ofiarę, zaczęła się nasza podróż.

piątek, 24 lipca 2015

Prolog

  Witam cię, kimkolwiek jesteś. Własnie zaczynasz czytać, jeśli się nie mylę. Tak czy inaczej, musisz zaczynać, prawda? Upewnij się że słyszysz mój głos w swojej głowie. Albo wiesz co? Lepiej tego nie rób bo cię jeszcze gdzieś zamkną.
  Nie przedstawiłam się? Przepraszam. Jestem Elizabeth Crosslow. Kiedy ty to czytasz, prawdopodobnie już nie żyję. Nie mylisz się. Niestety. Ta historia prowadzi do mojej śmierci. Na końcu moje serce się zatrzyma i prędko nie ruszy. A właściwie to już w ogóle nie ruszy. Przecież będę martwa.
  Ale tez szczęśliwa.
  Pytasz się dlaczego, ale przecież odpowiedź jest jasna. Ktoś pozna moja historię. Mimo, że może to zająć miesiące, lata, tysiąclecia. Ktoś znajdzie ten zeszyt i spojrzy w przeszłość. Ah, jak ja bym tego chciała. Ale spokojnie. Nie spiesz się.
  Może zaczniemy zwyczajnie, od samego początku? Tak? Ciesze się.
A więc świat zaczął się walić o wiele wcześniej, ale na mnie odcisnęło to piętno dopiero pewnej parnej nocy w środku lata. Miałam wtedy siedem lat o ile dobrze pamiętam. Mieszkałam w Arizonie, istnej krainie kaktusów. Razem z rodziną, która składała się z taty, mamy i młodszej siostry, Anny. Miałyśmy pospolite imiona prawda? I tak miało być. Wszyscy planowaliśmy przeciętne życie bez ambitnego sensu życia ale za to w prostych luksusach i z przyjaciółmi u boku. Nadążasz? To dobrze.
  Więc tak...kilka miesięcy wstecz odkryto niebezpiecznego wirusa. Nie. Nie chodzi mi o ebole, ani o nic w tym stylu. Rząd zarządził ścisła kwarantanne i właściwie nikt nie wiedział co się dzieje. Ale, czemu nie? Przecież wszyscy liczyli na proste, bezproblemowe życie. I tu tkwił problem. Zanim się zorientowaliśmy, zaraza dostała się na inne kontynenty. Mimo, ze to wszystko zaczęło się w Ameryce, najpierw upadła Europa. A dokładniej Francja. Wieża Eiffela, katedra Notre-dame, Łuk Triumfalny i takie tam. Wszystko upadło. Wystarczył miesiąc żeby francuska odmiana wydostała się zagranice i pomogła koleżkom w sąsiednich państwach. A moja rodzinka żyła sobie w błogiej nieświadomości, jeszcze wiele miesięcy po tym incydencie. Az do wspomnianej już nocy.
  Było gorąco. Wspominałam już o tym? Akurat wtedy byłam nieźle wmiksowana w temat księżniczek. Zresztą Annie tez. Tak nazywałam siostrzyczkę, która miała wtedy nie więcej niż cztery lata. Ale tego tez nie mogę być pewna.Niektóre z tych wspomnień są już mocno mgliste. Ale dopóki je kojarzę, staram się to wszystko spisać. Wróćmy. Księżniczki.
Miałam na sobie ulubiona, różową koszule nocną. Annie miała identyczną tylko że niebieska, która podkreślała błękit jej oczu, tak podobny do mojego a jednak inny. Moje oczy były dziwna mieszanka. Niby błękit szafiru, ale zmieszany z szarością rozlanego betonu. Kiedy powiedziałam to tacie ten zaśmiał się i oznajmił że moje oczy są koloru stali. Jakby to było w ogóle możliwe. Jak teraz do tego wracam, myślę że chodziło mu o tę ostrość mojego spojrzenia która posiadałam od urodzenia. Rodzice śmiali się ze chciałam zabić pielęgniarkę wzrokiem, kiedy próbowała mnie obmyć po porodzie. Nic na to nie poradzę.
  Mama własnie kładła nas spać. Czyli była dwudziesta pierwsza. Najpierw pocałowała mnie, jako że była starsza, a potem Annie, po czym zapaliła nam lampkę nocna i wyszła. I teraz pomyślałeś pewnie: "Zasnęłyście?" Otóż nie. Kto by zasypiał o tej porze? Dlatego skopałyśmy pościel i trzymając się za ręce zeszłyśmy na dół do salonu, do rodziców którzy siedzieli przed telewizorem. Zwykle byli blisko siebie, śmiali się z jakiegoś filmu lub przytulali. Tego dnia tak nie było. Mama skulona podtrzymywała kolana dłońmi a na drugim końcu kanapy tata wyglądał jakby siedział na szpilkach.
-Mamo?-spytała Annie.
-Tato?-dodałam. Mama ze zrozpaczona mina wyciągnęła do nas ramiona, w które zaraz wleciała szlochająca Annie. Zawsze była taka czuła. Czyjaś krzywda, jej krzywda.-Tato, co się dzieje?
-Wyjeżdżamy.-zarządził i zaraz z mama zaczęli krzątać się po salonie i kuchni. Chwile potem mama skoczyła na górę i wepchnęła do torby po trochu ubrań dla każdego.
-Tato, proszę!-zawołałam i tym skupiłam na sobie jego uwagę.-Tato...-zaczęłam zmuszając się do powstrzymania łez. Mężczyzna ukląkł przede mną i podniósł mój podbródek.
-Jesteś dzielna.-powiedział tylko i wrócił do kuchni.
  A ja stałam pośrodku tego chaosu całkiem sama.
  Po chwili usłyszałam krzyk. Jeden, drugi. Skowyt psa. Bezwiednie potrząsnęłam głową i ruszyłam schodami na górę. Pamiętam to dobrze. Szłam schodek po schodku błagając w myślach Boga o zbawienie. Serce waliło, dłonie się pociły, szloch ściskał gardło. Nie wiedziałam zupełnie co się działo. Co mam robić, co mam myśleć. Jedne wielkie niewiadome.
-Kochanie!-krzyk matki wdarł mi się w podświadomość. Mama właśnie zbiegała ze schodów ciągnąc Annie za sobą. Po drodze chwyciła mnie, mocno wbijając paznokcie w skórę. Poczułam krew zciekającą z nadgarstka i zawyłam z bólu.
  Tata czekał na nas na dole. Jedna dłonią chwycił mnie, druga Annie. Mama złączyła palce z palcami młodszej córki i wspólnie podeszliśmy do drzwi tarasowych. Ojciec zajrzał za zasłonę i skinął głową. Zaczął się nasz szaleńczy bieg w którym nagrodą było życie. Brzmi dramatycznie? Tak było.
  Tata wyrwał do przodu ciągnąc nas wszystkich za sobą. Z każdym krokiem moje bose stopy były poranione coraz bardziej a mój oddech stawał się cięższy. Słyszałam tez sapanie innych członków rodziny. Nie wiedziałam co o tym myśleć, co się dzieje. To sen, to sen, to sen. Tak mówiłam do siebie w myślach. Wspólnie biegliśmy po czerwonych skałach Arizony i ciągle ciepłym piasku nie mówiąc o kaktusach rosnących coraz częściej.
  Wtedy moja mama się potknęła.
  Żeby nie pociągnąć za sobą córki szybko puściła jej dłoń, a sama straciła równowagę i upadła.
-Mamo!-krzyknęła Annie, ale ojciec nie pozwolił jej się wyrwać.
-Nie odwracaj się.-powiedział twardo. A chwile potem usłyszeliśmy krzyk bólu. Mężczyzna, którego zwykłam nazywać tatą, na chwile zamknął oczy pozwalając sobie na dekoncentracje. I wtedy doszło do drugiej tragedii. Nie zapominaj, kimkolwiek jesteś, że kaktusy w Arizonie nie są tylko małymi kępkami z pięcioma kolcami na krzyż. Moja czteroletnia siostra trafiła akurat na takiego, który przewyższał ją i to o wiele. Ojcem szarpnęło do tyłu i wtedy zobaczyłam. Annie, ustawiona do pionu, wbita na grube kolce rośliny, własnie wydawała swoje ostatnie tchnienie. Pisnęłam cicho, bojąc się zaburzyć ten dziwny spokój i cisze. Starałam się wyrwać. To był czysty instynkt przetrwania. Ten mężczyzna własnie pozwolił połowie naszej rodziny skonać na naszych oczach. Przerażające, prawda? Z perspektywy czasu nie boli to już tak bardzo. Ale wtedy byłam p r z e r a ż o n a. Chciałam krzyczeć, ale ojciec zakrył mi usta swoja duża dłonią i przerzucił mnie przez ramie. Uderzałam go wiele razy w plecy i kopałam w brzuch. Mimo to nie postawił mnie. Parł uparcie na przód. Aż weszliśmy do lasu.
  Po jakimś czasie usłyszałam kroki, które z pewnością nie należały do ojca i zdezorientowana zaczęłam wytężać słuch i usłyszałam ich jeszcze więcej. Jakby maszerował na nas niewielki oddział.
-Tato.-szepnęłam w jego dłoń, ale on tylko potrząsnął głowa. Zatrzymał się nasłuchując i podszedł do wielkiego drzewa, które zostało lekko naruszone po ostatniej wichurze. Bez ceregieli wepchnął mnie w jamę miedzy korzeniami. Pisnęłam przestraszna, ale on uśmiechnął się do mnie tak jakbym własnie wygrywała w nim szachy (co zdarzało mi się wyjątkowo często), położył palec na ustach i pokręcił głowa. Bezgłośnie wypowiedział słowa "Kocham cię." i cofnął się. Huknął tak, ze słychać go było w odległości kilkuset metrów po czym puścił się pędem w las. Ostatnie co widziałam były jego złote włosy znikające w ciemności. Usłyszałam jeszcze dwa huknięcia po czym nastała cisza. Niezmącona. Nie dająca się pokonać. Śmiertelna. Zakryłam uszy dłońmi i mało brakowało a zaczęłabym się huśtać w tył i przód. Jestem pewna, że minęły dwa dni,   ponieważ słońce oświeciło mnie dwa razy.
  I wtedy zostałam znaleziona.
  Usłyszałam kroki, o wiele lżejsze niż tamte ale mimo tego wyrwało mi się niekontrolowane westchnięcie. Do mojej kryjówki dostała się czupryna czarnych, błyszczących włosów.
-Bu.-wydały dźwięk. Z ogłuszającym krzykiem cofnęłam się zasłaniając twarz, ale w odpowiedzi dostałam tylko głośny śmiech. Ponownie spojrzałam w tamta stronę tym razem szczerze zaciekawiona. Z górnych korzeni zwisał czarnowłosy chłopiec. Miał blada skórę i ogólnie wyglądał na lekko zabiedzonego. Ale mimo tego jego oczy błyszczały jak rozgwieżdżone niebo. Były nawet tego samego koloru.
  Tak poznałam Arina Stetsona. Mojego najdroższego przyjaciela i obrońcę.
  No cóż. Ale wtedy tego nie wiedziałam. Chłopiec będący wtedy rok starszy ode mnie krzyknął coś czego nie rozumiałam, zahipnotyzowana jego oczami po czym wyciągnął do mnie dłoń. Przez kilka sekund które ciągnęły się wieczność wpatrywałam się w niego podejrzliwie, ale w końcu nieufnie złapałam jego dłoń. I dzięki Bogu.
  Wyciągnął mnie z tej dziury a zaraz potem dołączyła do nas pani mogąca mieć pięćdziesiąt-ileś lat. Chłopiec nazwał ja Mary Rose, więc zakodowałam sobie to imię w głowie. Kobieta obiecała się mną zająć. Po pierwsze spojrzała na moje bose stopy. Powiedziała że w takim stanie nie mogę w zadnym wypadku chodzić. Wtedy przedstawił się ciemnooki chłopiec.
-Arin.-powtórzyłam za nim. Było to moje pierwsze słowo po tym wszystkim. Arin uśmiechnął się uszczęśliwiony i zaproponował że mnie zaniesie. Podobno ta dwójka miała kryjówkę niedaleko. I tak tez się stało.
Udało mi się nawet przysnąć, kołysana delikatnie na ramionach czarnowłosego chłopca.
  I tak to wszystko się zaczęło. Spędziłam z nimi wiele lat. Szczęśliwych i tych tragicznych. Ale byliśmy razem. Zawsze.
  Ale czy na zawsze?